Crisstimm

 
Rejestracja: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punkty95więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 105
Ostatnia gra
Literki

Literki

Literki
5 dni temu

Weselisko - opowiadanie halloween'owe

   Co oni na mnie włożyli? Czyżby tę białą, ślubną kieckę? Ja pierdykam, przecież ona musi być nieźle umazana we krwi i obawiam się, że dodatkowo w wymiocinach stryjka Eustachego. Mam nadzieję, że ją chociaż przeprali? Tylko kiedy, skoro miałam ją na sobie w... No właśnie - w  najpiękniejszej chwili mojego życia - w chwili przypieczętowania przymierza małżeńskiego, w chwili oczekiwania na wyegzekwowanie osobistego, prywatnego ius primae noctis i jednocześnie, jak wszystko wskazuje, w chwili odejścia, czy jak tam się to określa. Żebym tak chociaż mogła rzucić okiem na gorsecik. Był piękny, haftowany, z milionami małych brylancików i gdy krew trysnęła wprost na niego, pierwsza moja myśl była: zabiję gościa! No i zabiłam. Nie, poprawka, nie zabiłam, bo zdaje się już był chyba trochę martwy.  Dodatkową konsekwencją, a może tylko przypadkiem, stał się fakt, iż przy okazji umarło się również mnie. Cholera! To nawet dość logicznie tłumaczy teraźniejszą ciasnotę pomieszczenia, ograniczenia w dostępie do świeżego tlenu i brak czegokolwiek do przepłukania gardła. Oj, szczególnie przydałaby się to ostatnie. Szlag! Już wiem, oni nie ubrali mnie w białą, ślubną kieckę, oni jej ze mnie nie zdjęli. Mamusiu, niech ogarnę myśli; jak się zaczęła ta cała kabała? Od początku. E nie, od początku nie ma sensu, zbyt wiele czasu zeszłoby... No dobra, przecież i tak w sumie poleżę tu jakiś czas, więc co mi tam...
  
To było mniej więcej tak.
   Eugeniusza poznałam jakoś na początku listopada. Stałam w kolejce na poczcie, nie ma nic nudniejszego niż pocztowa kolejka w listopadowe popołudnie, wiem, co mówię, przecież leżę w trumnie i autorytatywnie stwierdzam; nawet to jest bardziej pasjonujące. Stałam wtedy już jakieś ćwierć mojego życia, marnując młodość, osobiste predyspozycje i wrodzony wdzięk. Warczałam sobie odrobinkę pod nosem i klęłam na co się da, gdy nagle... Buch
! Brunet stojący przede mną odwrócił się i doznałam objawienia. To on! Anioł, mój anioł, co śni się co noc prawie, demon co zostawia tęsknotę, łzy i pomięte prześcieradło o poranku. To on, to mój Bond, mój Herkules, Parys, Apollo, Asterix i kto tam jeszcze w starożytności i czasach nowożytnych dawał kopa w damską, libidalną sempiternę.
- Będziesz m
ój, choćby po trupach - wyszeptałam.
  
Oj, gdybym wiedziała, że w wieszczą godzinę padły te słowa.
   Eugeniusz okazał się być kawalerem z odzysku i upodobania. Nie powiem, pasowało mi to, bo sama ciągot małżeńskich, jak dotąd nie okazywałam zbyt intensywnie. Dobraliśmy się jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde, jak Królik Bugs
i Lola. Zbierałam co rano owoce naszych libertyńskich schadzek: puszki po piwie, butelki po wódce, whisky i innych trunkach, puste pudełka po papierosach, bieliznę i zużyte... kupony totolotka. Rany, jak my się kochaliśmy i szaleliśmy za sobą. No dobra, przyznaję, niezupełnie równo się to procentowo rozkładało i z mojej strony było jakieś osiemdziesiąt, a z jego... Sami policzcie. Jednak nawet dzisiaj potwierdzę, te eugeniuszowe trzydzieści procent, warte było stówki wszystkich innych facetów z całego układu słonecznego, tudzież z zagranicy.
Tymczasem mijały stycznie, maje, lipce i listopady i poczułam, że nadszedł czas. Czas na suknię z gorsetem wysadzanym milionami brylancików, czas na szaleństwo przypieczętowane sześciowarstwowym tortem z dwiema paskudnymi figurkami na szczycie, dziesiątkami nieszczerych powinszowań i moim Eugeniuszem ozdobionym muszką.
  
A teraz, pozwolicie, kilka słów o mojej rodzinie. Potrzebne dla rozjaśnienia pewnych na pozór zawiłych "splotów okoliczności". Mamusia to jeszcze względnie trzyma się konwenansów i typologii maminej, tatuś też, gdyby odpuścić mu kilka nieszablonowych zainteresowań. Natomiast babcie! Obie mają tyle za uszami, że żaden znany mi komisariat nie jest w stanie udokumentować bogatszej historii. Mamusia mamusi, Irenka, to cudo natury porażające zmysły osobników płci męskiej z rodzaju Homo w wieku od gimnazjalnego po seniorów z domu "złotej jesieni". Wiem, co piszę, bo jak inaczej nazwać metr pięćdziesiąt impertynencji, inwencji, inteligencji, ignorancji, elokwencji, seksapilu i niedwuznacznej wulgarności w wieku mocno przeterminowanego "podlotka balzackowskiego"? Babunia Irenka w swoim życiu uwiodła więcej facetów niż wszystkie bohaterki "Mody na sukces" w niezliczonych odcinkach, jak też poza nimi. To ona wprowadzała moje niewinne, dziewczęce ego w świat dorosłych i powiem wam, powinna dostać nagrodę Nobla w kategorii biologii, chemii, fizyki, ale też literatury, nie zapominając o pokojowej. Choć jakby "pozapokojową" przyznawali też byłaby poważną kandydatką. Przed samym ślubem dała mi taki wykład, że spiekłam raka, a przecież znałam swojego Eugeniusza lepiej niż stary pijak najtańsze monopolowe.
    Ślub, wesele... Tak, ale cholera
, wszystko wskazuje na to, że przekimałam swój pogrzeb! Swoją drogą ciekawe czy dałoby się stąd jakoś podejrzeć, w co takiego odstrzeliła się z tej okazji babcia? Założę się, że żałobna mini sięgała najwyżej, i to raczej przez szacunek dla mnie, a nie ze względów społecznie przyjętej przyzwoitości, pięć centymetrów przed kolanka. Być może sięgnęła po klasykę; czyli dekolt wymodelowany i odpowiednio sterowany push-up'ami wraz z nieprzypadkowo dobranym gorsecikiem. Może jednak poszła bardziej w stronę awangardy i wcisnęła się w tę asymetryczną, czarną sukienkę z jedwabnej organzy? Mam nadzieję, że nie przesadziła z biżuterią, jednak głowy nie dam sobie za to uciąć. Kapelusik? Tak. Pokazywała mi kiedyś takie cudeńko, które nabyła z myślą o mojej mamusi. Patrzcie państwo, a tymczasem, jak się okazuje, to dla mnie odwinęła to kuriozum z celofanu. No nic, ważne, że się nie zmarnował.
  
Marnowanie to konik drugiej babci, Oleńki, mamusi tatusia. Ta z kolei nie znosiła mężczyzn, prócz swych siedmiu synów, a w tym, a może przede wszystkim, swojego męża. Jednak w myśl zasady; szkoda, żeby się zmarnowało - żyła z nim dwadzieścia dwa lata, nie marnując żadnej okazji. Babcia Oleńka była słusznej postury, słusznej fryzury i pełna słusznych racji. Kiedy przyjeżdżała do mnie w odwiedziny, wnosiła ze sobą dziesiątki słoiczków z przedziwnymi specjałami, kupony promocyjne, zapach konwalii i setki dobrych rad i uwag oraz zajadłą niechęć do samców wszelakich gatunków, prócz swoich synów oczywiście.
   Na ślubie zjawiły się obie, wyszykowane, eleganckie i rozpływające się w uśmiechach, a pod cywilizowanymi pozorami kryły się pazurki, ostre ząbki i jeszcze ostrzejsze języki. Przybyły w glorii miru i szacunku oraz w otoczeniu orszaku potomstwa wraz z rodzinami. I tu małe wyjaśnienie, babunie, mówiąc oględnie, nie przepadały za sobą - co przenosiło się też na resztę członków klanów. Nastąpiło jednak czasowe zawieszenie broni - trzecie, jakie odnotowałam w czasie swojego życia, i jak śmiem mniemać, ostatnie. Początkowo rozejm okazywany był dość ostentacyjnie, poprzez cudownie nieszczere wybuchy serdeczności, ściskanie dłoni, poklepywanie się po plecach. Jednak później przeszło to w spojrzenia rzucane z ukosa, mruczenie inwektyw pod nosami, błyskanie bardziej lub mniej kompletnym garniturem zębów, aż w końcu... No, ale do tego dojdziemy za jakiś czas. W kilku przypadkach, muszę przyznać, zawieszenie broni nie było wcale takie nieszczere. I tak oto najstarszy z synów babci Oleńki wyściskał siostrę cioteczną mamusi, Gabrysię. Wiadomo wszem i wobec, że Gabrysia wdała się w babcię Irenkę i uznana została oficjalnie w rodzinie za naturalnie i prekursorsko poczętego jej klona. Przybyła na uroczystość wraz ze swoim czwartym i zapewne nie ostatnim, jak szeptano po kątach kościoła, mężem. Po najstarszym stryjku, wyściskał Gabrysię, piąty z kolei przy... pfu, urodzenia stryjek Maksym. I tu już można było odnotować pierwszy niewerbalny zgrzyt - gdy najstarszy zgromił wzrokiem piątego i dał mu do zrozumienia, że było to "wyjście przed szereg" i występ kompletnie nie na miejscu. Jeśli doliczyć do tego jad zawarty w spojrzeniach małżonek obydwu panów, można  
uznać incydent za znakomite preludium. Potem, przy wyjściu z kościoła powstało małe zamieszanie, który orszak rodzinny ma ustawić się tuż za parą młodą i ich rodzicami. Początkowo rej wodzili krewni z kręgu Oleńki, którzy dziedzicząc po niej słuszne postawy i słuszne pretensje, postawili na rozwiązania bardziej ofensywne i zdawali się mieć znaczną przewagę. Jednak po mistrzowsko rozegranej akcji palma pierwszeństwa przypadła rodzince Irenki. Odpowiednio poinstruowane dzieciątka kuzynki Małgorzaty rozpłakały się, rzuciły na podłogę i zrobiły zator nie do ogarnięcia, a co za tym idzie, nie do przebrnięcia dla klanu babci Oli. Sprytne maleństwa pomyślałam oglądając się za siebie, widać że tradycje i animozje rodzinne wyssały wraz z mlekiem, jeśli mleko im podawano, co wcale nie jest takie pewne. Celem wyjaśnienia nie to, że trzymam stronę jednej czy drugiej frakcji rodzinnej, ale doceniam wszelakie genialne przemyślne, brawurowe posunięcia z obu stron. Nadmienię, że rodzina mojego świeżo poślubionego męża, odrobinę zdystansowana szła na samym końcu orszaku, wlepiając oczy w królowe imprezy: Irenkę i Oleńkę, próbując cichutko cieszyć się chwilą i nie rzucać zbytnio w oczy.
   Przy wsiadaniu do auta zaliczyłam małe szarpanie. Welon, niesiony wiatrem, niefortunnie zaplątał się koło uszczelki w tylnych drzwiach i został przytrzaśnięty, gdy świadek, kuzyn Robert ze strony
babci Irenki, zamknął je, nie zauważając białej materii. Szarpnęło mną, gdy próbowałam zająć miejsce w aucie. Wprawiło to stryjka Leopolda, trzeciego w kolejności przy... pfu, urodzenia, w oburzenie i spowodowało, że dał temu natychmiastowy wyraz. Otworzył tylne drzwi limuzyny, uwalniając welon i wyciągnął kuzynka Roberta, udowodniając niezwykle sugestywnie, iż jego niezgrabność jest intempestivement i niemile widziana. Robert podanej w tak obrazowy sposób wskazówki, nie docenił należycie, dając ripostę jeszcze bardziej dosadną. Zaczynało wyglądać dość groźnie. Na szczęście wmieszał się w to mój świeżo upieczony mąż, prosząc w imieniu naszym, czyli jego, moim oraz wszelakich naszych potencjalnych potomków, o zajęcie przewidzianych protokołem miejsc, czyli kuzyna Roberta w samochodzie, a stryjka Leopolda w szeregu stryjków z żonami i dziećmi.
  
Odjechaliśmy, wciąż zachowując pogodę ducha i apetyt na dalszy ciąg imprezy, a ta rozkręcała się - powoli, ale bardzo ambitnie i konsekwentnie.
  
Wynajęliśmy salę weselną w najlepszym hotelu w mieście. Babcia Irenka upierała się przy możliwości korzystania z pokoi hotelowych, w razie mniej lub więcej oczekiwanej niedyspozycji gości, osobiście sprawdzając sprężystość materaców na każdym łóżku. Oleńka zaś jako priorytet przyjęła korzystanie, oczywiście w tej samej cenie, z parkingu, patio i ogrodu oraz możliwość moczenia zmęczonych tańcem nóg w fontannie.
  
Cudnie to wszystko było urządzone i czułam, że jestem najszczęśliwszą panną młodą na świecie. Patrzyłam z uwielbieniem w oczy mojego Eugeniusza i już cieszyłam się na myśl o nocy poślubnej. Niby mieliśmy sporo ich za sobą, ale po tej specjalnej, poślubnej obiecywałam sobie sporo, bo wciąż miałam kilka dziewiczych inspiracji. Oblizałam wargi i wypięłam dumnie pierś odzianą w cudowny gorsecik, połyskujący tysiącami błyszczących diamencików, a wzrokiem wręcz połykałam swojego mężusia.
- Wstrzymaj rumaki - szepnęła mi do ucha babcia Irenka, która nie wiem jakim sposobem znalazła się tuż przy mnie i odgadła moje myśli. - Cukiereczek słodziutki i w sam raz do schrupania, ale niech ma satysfakcję, że to on porusza szczękami, a nie ty.
- Babciu - odpowiedziałam równie konspiracyjnym szeptem - zdradź proszę, jak ty dawałaś sobie radę z całą tą szopką poprzedzającą... chrupanie?
- Oj, mileńka, właściwie tylko przy pierwszym i może odrobinę przy trzecim, bo z drugim już po wypowiedzeniu słów przysięgi wiedziałam, że to kolosalna pomyłka, niecierpliwiłam się.
- Co radzisz?
- Generalnie to albo schlać się w sposób kulturalny i nie rzucający w oczy... choć nie, czekaj, na pierwszym weselu odpada. To może wyjść w połowie imprezy pod pretekstem, że gorset pije bardziej niż świadkowie i natychmiast musi ci pomóc go zdjąć najbliższa osoba, czyli mąż. W każdym razie spokojnie mileńka, pocieraj kolankami pod stołem z umiarem, ciesz się chwilą i uważaj na druhny. Te cholery, wiem z doświadczenia, potrafią wykrzesać ze świeżo poślubionych mężów więcej niż panna w welonie... - Tu zazgrzytała zębami. - Oj, ale ty nie bierz tego do siebie. Tak tylko na wspomnienia mnie wzięło. Wybacz staruszce.
  
I uśmiechnęła się. Przeszły mnie ciarki, ten lubieżnie rozkoszny uśmiech jaki mi posłała był bardzo niepokojący.
  
Wzięłam się jednak w garść i odwróciłam w stronę świeżo poślubionego mężczyzny.
- Misiaczku - wydyszałam, bo wciąż zapierało mi dech w piersiach na jego widok - czuję, że gorset mnie trochę uciska... i wiem, że za godzinę lub dwie uciskać będzie jeszcze mocniej, wręcz nieznośnie...
  
Nie zrozumiał aluzji.
- Wytrzymaj - szepnął - jutro znów wskoczymy w stare dresiki.
  
Westchnęłam. Oj, wiele nauki przed nim, a przede mną wiele godzin edukowania.
  
Siedzieliśmy za stołem na honorowych miejscach, po bokach nasi rodzice, z tym że jego mama i tata obok mnie, a moi przy nim. Dziadkowie, wujkowie, stryjkowie, ciocie i reszta rodziny i znajomi na dalszych miejscach. Stoły ustawione były w wielką podkowę, a przestrzeń między nimi służyła jako parkiet do tańca. Początek imprezy przebiegał względnie spokojnie, nie licząc jednego zakrztuszenia, dwóch wpadek z oblaniem się zupą i tajemniczego zniknięcia polędwicy z talerza stryja Alfreda, czwartego w kolejności... senioratu.
  
Krochmal z atmosfery zaczął już się rozpuszczać w miarę ubywania płynów z butelek i przyznam, że nawet gorset już mnie tak nie uciskał, bo bawiłam się wyśmienicie. Ciocia Marietta, siostra mamy, dała popis wokalny, po którym licznym członkom rodziny zaschło w gardle z wrażenia, a innym nagle przypomniało się, że muszą zaczerpnąć świeżego powietrza na zewnątrz, tylko wuj Olgierd, jej mąż, ze łzami w oczach powtarzał w kółko.
- Lata mijają, a talent ten sam... - mówił tak za każdym razem, gdy śpiewała na imprezach rodzinnych, a śpiewała odkąd pamiętam. Lata mijają, a...
  
W każdym razie ja osobiście po ariach cioci Marietty mam nieopanowane napady apetytu, jak to zawsze po wielkim stresie. Sięgnęłam po maleńki kawałek tortu, dwa kawałki sernika, biszkopt z galaretką, jajeczko w majonezie i sałatkę, a właściwie trzy, a na koniec odrobinkę schabiku w galarecie i...
- Opanuj się - syknęła babcia Irenka.
- Daj dziecku zjeść spokojnie! - Głosem pełnym dostojności odpowiedziała babcia Oleńka.
- To dla jej dobra. Musi rozwinąć umiejętność  
hamowania się we właściwym momencie.
- Być może gdybyś ty tak potrafiła, procent grzechu zdrady w naszym mieście spadłby o połowę.
   Przez krótką chwilę babcia Irenka zastygła, jakby szukaj
ąc odpowiedniej riposty.
  
No tak, pomyślałam przełykając resztę schabiku, i tak dość długo było pięknie...
- Doprawdy? Połowę? Tylko połowę? Nie doceniasz mnie - wysyczała Irena. - Spadłby o siedemdziesiąt procent, a w samym kręgu twojej rodziny nawet o dziewięćdziesiąt. Ba! Co ja mówię? O dziewięćdziesiąt dwa!
   Tu babci Oleńce lekko drgnęła lewa powieka, fuknęła cicho, wstała sapiąc niczym przeciążona lokomotywa, ujęła kieliszek z czerwonym winem, upiła z niego łyczek, mrucząc coś o "zmarnowaniu", podeszła do oponentki i chlusnęła jej w twarz płynem. Wszystko to uczyniła z niebywałą godnością, kamienną twarzą i dostojnymi ruchami. Babcia Irenka poderwała się z krzykiem, zbrodnią w oczach i rozcapierzonymi palcami, uzbrojonymi w odpowiednio naostrzone, pomalowane na kolor krwistej czerwieni, paznokcie.             
Wyćwiczonym ruchem wzięła odpowiedni zamach i... zderzyła się z murem, którym okazał się stryjek Ignacy, najstarszy z synów Oli.
- Tylko spokojnie, proszę.
- Spokojnie? Spokojnie? - histeryzowała Irenka.
- A ty pozwolisz, żeby mnie tu tak poniżano - zwróciła się do mnie lub do mojej mamy - ciężko było stwierdzić do kogo dokładnie, bo wzrok miała rozbiegany.
   Czułam się odrobinę ociężała od nadmiaru szczęścia i pożywienia i zanim zareagowałam, do akcji wkroczyli mali adiutanci, dzieciątka kuzynki Małgorzaty. Trzech chłopców i najmłodsza sześcioletnia dziewczynka, wyrośli jakby spod ziemi i objawili się tuż przy Irence. Najstarszy podał jej chusteczkę, średni korzystając z zamieszania ukradł z talerzyka mojej mamy kawałek sernika, najmłodszy zaś przeszedł do bezpośredniego szturmu i pociągnął babcię Oleńkę za rękaw na tyle mocno, że puściły szwy na ramieniu. Pewnie się dziwicie, że taki mały szkrab dał radę ot tak sobie oderwać niezły kawał "kobiecej materii". To proste, babcia Ola, swoim zwyczajem nie pozwalając się niczemu się zmarnować, w ową sukienkę ubierała na wszelakie okazje już od dwudziestu lat i zapewne miała w planach przetrwać w niej następne dwie dekady. Teraz, wraz z każdym puszczonym szwem, pruła się duma babci Oleńki i honor całej jej rodziny. Stryj Leopold zareagował prawie błyskawicznie, chwycił malca za kark, uniósł i lekko nim potrząsnął. Tamten wydał dźwięk, który spokojnie mógłby iść w konkury z arią cioci Marietty - oj, rośnie poważny rywal w kategorii "oprawy artystycznej imprez rodzinnych". Krzyk krzywdzonego dziecka poderwał większość gości z siedzeń i... chyba w tym dokładnie momencie rozpętało się piekło. Praktycznie każdy uzbrojony był w widelec, nóż, czy co tam miał pod ręką i ruszył na klanową krucjatę. Przegrupowali się odpowiednio, zajęli strategiczne pozycje i rozpoczęli werbalne i niewerbalne szermierki. Mój mąż również się poderwał, ale sprowadziłam go z powrotem do pozycji siedzącej i wychilloutowałam głaszcząc po ramieniu.


- Nie unoś się, kochanie, praktycznie tak jest na większości rodzinnych imprez, przyzwyczaisz się. Jedynie na pogrzebie wujka Karola jakby trochę spokojniej było... choć, być może dlatego, że większa część rodziny struła się nieświeżą rybą? Skosztuj, proszę tej krabowej sałatki, mówię ci, rewelacja i popraw muszkę - przekrzywiła się.


   Może gdyby nie zaczął od muszki, to posmakowałby tej wybornej sałatki, a tak nie zdążył. Półmisek z krabowym daniem posłużył jako broń miotająca lub co może bliższe prawdy, miotana. Kątem oka uchwyciłam niebezpieczny ruch kuzyna Roberta i zdążyłam się uchylić, a przy okazji zajrzałam pod stół. No tak, tego można się było spodziewać, cioteczna siostra mamusi, Gabrysia rozpoczęła rokowania pokojowe i ugniatała kolano stryja Maksyma, najmłodszego z synów babci Oleńki. Nie powiem, zrobiło to mnie pozytywne wrażenie i natchniona pacyfistycznie odwróciłam się w stronę męża.
- Może zatańczmy?
- Teraz? - Ze zdziwienia oczy zrobiły mu się prawie okrągłe.
- No tak, nic przecież nie stoi na przeszkodzie. Fajnie grają, sałatki krabowej już nie ma, właściwie nic już prawie nie zostało na stole, na następne danie pewnie przyjdzie nam trochę poczekać... no to czas się rozruszać kości.
   
Poszliśmy na parkiet, zostawiając za sobą rodzinę zaangażowaną w zaciętą walkę, a miejscami wręcz w regularną bitwę. Zatopiona w tańcu i w oczach ukochanego nie zauważyłam, że jego rodzina chowa się gdzieś po kątach, coś knuje i absolutnie nie umie dostosować się do panujących weselnych warunków. Tego nie przewidziałam, iż niewtajemniczeni kuzyni, wujkowie i stryjeczni bracia mojego męża potraktują rodzinne igraszki tak poważnie. Błąd, spory błąd. Jakiś kuzyn mojego Eugeniusza zamiast nieszkodliwego noża z weselnego stołu wyciągnął prawdziwy kosior i ruszył w tango. Najgorsze, że do tego jego tańca zaproszona zostałam również ja.
   Całe wydarzenie potoczyło się szybko i sprawnie, i teraz, gdy je sobie  na spokojnie analizuję, to zauważam w tym niezwykłą widowiskowość. Najpierw stryj Eustachy kopnięty celnie w żołądek, zatoczył się na środek sali i puścił równie celnego pawia. Akurat odwrócona tyłem do niego, wykonywałam niezwykle wymyślną figurę taneczną i wykazałam się nieodpowiednim brakiem czujności. A on, wyobraźcie sobie, utrafił swoim pawiem prosto między moje pośladki. Poczułam dziwne ciepło rozlewające się w okolicy lędźwiowo-krzyżowej, obejrzałam się i wrzasnęłam rozpaczliwie; rany, toż to chyba nieszczęsna sałatka krabowa, widać nie tylko ja jej skosztowałam. Lwia część rodziny uznała ten wyczyn za sygnał do przybieżenia z odsieczą. Ruszyli szturmem w moją stronę, tratując resztki zastawy stołowej, ozdób kwiatowych i na wpół przytomnego stryja Eugeniusza. Widziałam babcię Irenkę z wykrzywionymi, choć wciąż perfekcyjnie umalowanymi, ustami, stryja Leopolda biegnącego z pomocą, pomimo finezyjnie uwieszonego u nogi dzieciątka cioci Małgorzaty, kuzyna Roberta trzymającego w uścisku głowę kogoś nie do końca zidentyfikowanego. Kątem oka dostrzegłam nieustającą w pokojowych negocjacjach Gabrysię, sprawnie wpitą ustami w wargi stryja Maksyma i kwaśną minę, niedoceniającej starań o rozejm, jego żony. Widziałam ich wszystkich i moje serce napawało się dumą; no, nikt nie zaprzeczy, że korzenie rodzinne mam solidne. I nagle dostrzegłam coś jeszcze; błysk kosiora. No tak, to ten niezwykle poważny osobnik z rodziny mojego męża zbyt mocno wziął sobie do serca podniosłość sytuacji. Zobaczyłam, że bierze zamach na Alfreda, czwartego w kolejności przy... pfu urodzenia syna babci Oleńki.

 
- Nieeee - wrzasnęłam i rzuciłam się, aby wytrącić mu niebezpieczne narzędzie z ręki.
Nie doceniłam stryjka. Sprawnym ruchem uchwycił jego rękę, wykręcił ją, wytrącił nóż, szybko podniósł z podłogi i uniósł w geście zwycięstwa. Tamten jednak nie dał za wygraną. Najprawdopodobniej chciał zwinnym szczupaczkiem rzucić się, sięgnąć po kosiora i odebrać go. Jednak szczupaczek okazał się nie nazbyt udany. Gość zahaczył jakoś tak dziwnie tętnicą szyjną, a stryj jakoś tak jeszcze bardziej dziwnie przekręcił dłoń. Krew siknęła wprost na mój gorsecik.
- Oż jasna cholera - znów wrzasnęłam - zabiję cię!
  
Postanowiłam udusić go gołymi rękoma albo coś w tym stylu.
   To niesamowite, bo nagle w moim Eugeniuszu jakby obudziła się solidarność rodzinna i postanowił mi to uniemożliwić. Odepchnął mnie od tamtego drania. Ujrzałam z bliska twarz stryja Alfreda, zobaczyłam jak jego usta otwierają się w niemym proteście i mój wzrok gwałtownie przeniósł się na sufit. Wszystko wskazuje na to, że poślizgnęłam się na nieprzetrawionej sałatce krabowej stryjka Eustachego. Poczułam przenikliwą bolesność w kostce i jednocześnie eksplodujący ból z tyłu głowy. Ho, ho, nieźle musiałam trzasnąć. Świat zawirował  
w rytm zwariowanego swinga. Kalejdoskop familijnych twarzy przesuwał się przed oczyma, to ciemniejąc, to jaśniejąc. Dźwięki zlały się w jeden przedziwny ton, który brzmiał w moich uszach niczym najpiękniejsza muzyka. Mój dzień ślubu. Jasna cholera, coś poszło nie tak?!

  
I to właściwie koniec opowieści. Potem to już nuda, niczym w kolejce na poczcie w listopadowe popołudnie. No może jeszcze kilka takich wniosków przyszło mi na myśl: raz - nie ufaj rodzinie męża, dwa - jedz ze stołu wszystko co dają, bez oglądania się na to, co o tym sądzą inni, trzy - czasem sałatka krabowa groźniejsza bywa od najbardziej ostrego kosiora. Cztery? E nie, dobra, wystarczy tych morałów, bo umrzecie z nudów.
Co dalej? Jakie mam plany? Hmm... Nic. Chyba poczekam tu sobie cichutko na mojego Eugeniusza, bo wciąż wisi mi tę noc poślubną.