"Ecie pecie,
gdzie jedziecie?
Do Torunia,
kupić konia.
Bo w Toruniu
pięknie grają,
za pieniądze
wszystko dają. "
Trzymając
się za ręce wirowałyśmy do utraty tchu, do rozbujanego odczucia
karuzeli w głowie, do miękkości w kolanach, która podcinała nas.
Upadałyśmy w trawę. Łapiąc oddech, śmiejąc się, szukając rękoma siebie
wzajemnie, wierzyłyśmy, że lato będzie trwać wiecznie. Gdy nasze dłonie
odnajdywały się wśród traw, zaciskały się mocno. Bez słów wiedziałyśmy
co chcemy sobie powiedzieć. Jej oczy błyszczały, moje oczy błyszczały.
Pytała nimi: pora wracać? Tak - odpowiadałam w ten sam sposób.
Otrzepując
sobie wzajemnie sukienki, bo przecież mama nie znosi, gdy wracamy
ubrudzone, czerpałyśmy nawet z tak prostej czynności radość bycia ze
sobą. Przygładzałyśmy wzajemnie włosy. Marta starła z mojego
pomarszczonego policzka maleńki pyłek. Możemy wracać do domu.
- Myjcie ręce, siadajcie do obiadu - znajome słowa, znajoma sytuacja.
- Macie godzinę na zabawę, ja muszę posprzątać, a wy po zabawie umyć się i szybko do spania.
Kiwałyśmy
głowami zgodnie. Patrzyłyśmy na siebie z radością, mamy jeszcze godzinę
dla siebie. Całą godzinę. Potem rozdzieli nas sen. Chociaż zdarzało
się, że i w nim przebywałyśmy razem.
Mama
wychowywała nas samotnie, nie licząc okresowych wujaszków. Tak
nazywałyśmy znajomych matki. Okresowy wujaszek przebywał w naszym domu
czasem kilka godzin, czasem dni, a bywało, że i miesiące. W końcu jednak
odchodził jak jego poprzednicy, robiąc miejsce dla swoich następców.
Jedni byli mili, inni nie, a większość wcale nas nie zauważała. Nie
martwiło to nas, oni dla nas też byli półprzeźroczyści. Czasem tylko,
trzeba było niespodziewanie wyjść na spacer, bo mama o to prosiła lub
też, gdy padało, do stodółki za domem.
Mieszkałyśmy
w przedostatnim domu we wsi, niedaleko miasteczka Rogoże. Za nami to
już tylko stara Jabłońska miała gospodarstwo. Synowie jej wyjechali do
dużego miasta, a starowina żyła skromnie i cicho, jakby już za życia
przygotowując się do odegrania głównej roli w trumnie. Czasem
chodziłyśmy do niej z Martą, dawała nam ciepłe jeszcze mleko, ale
czasem, gdy wstępował w nas zły duch rzucałyśmy o zmierzchu grudkami
błota w jej okna. Słuchałyśmy jak wykrzykuje groźby i przekleństwa pod
adresem sprawców i chichotałyśmy cichutko. Dzisiaj myślę, że ona
wiedziała, że to my, jednak nigdy nie powiedziała do nas złego słowa. Z
bezzębnym uśmiechem dzieliła się białym, pienistym napojem.
Za
domem Jabłońskiej rozciągał się iglasty zagajnik, który przechodził w
las. To był teren naszych zabaw, pole do ćwiczenia dziecięcej wyobraźni.
Granicę stanowiła rzeka, poza nią nigdy nie zawędrowałyśmy. Miałyśmy
specjalne miejsca na ćwiczenie biegów, na skakanie, na zabawy w
zagubione księżniczki, wróżki, czy elfy. Miałyśmy swoją polanę, na
której opalałyśmy chude, dziecięce ciała, miałyśmy miejsce pod drzewem,
gdzie wypoczywałyśmy w cieniu, upajając się wodą ze studni przyniesioną w
"pożyczonym" od mamy termosie. No i oczywiście miałyśmy swoje, własne
miejsce na kąpiel. Rzeka na ogół płynęła leniwie, powolnym, statecznym
nurtem, jednak zdarzały się okresy, gdy wariowała, przyspieszała,
kołowała. Jednak w naszym miejscu, lekkim wygięciu niedaleko brzegu,
czułyśmy się niezmiennie bezpieczne.
Mama
pracowała w pobliskim miasteczku na poczcie. Jeździła do pracy rowerem.
Wracała czasem zziajana upałem, czasem zmoknięta lub zmarznięta, jednak
zawsze po powrocie pierwszą czynnością, zaraz po umyciu rąk, było
szykowanie dla nas obiadu. Najczęściej były to placki ziemniaczane albo
naleśniki - smakowały bosko. Bywało, gdy mama "miała farta", jak to sama
określała, poznawała wujaszka z samochodem i przyjeżdżała "z fasonem"
do domu. Jednak nawet wujaszek musiał usiąść w kącie kuchni i cierpliwie
czekać, aż skończy się rytuał szykowania posiłku i wspólnego jego
spożywania. Po obiedzie, jeśli byłyśmy same, sprzątałyśmy jak
najszybciej, by móc usiąść razem. Mama czytała nam wtedy swoje ulubione
książki lub opowiadała. Najbardziej lubiłyśmy opowieści o naszym
nieżyjącym tacie. Miała ich zawsze niewyczerpaną ilość. Potrafiła
wspominać go całymi godzinami. Czasem tylko patrzyłyśmy sobie z Martą
porozumiewawczo w oczy, gdy opowieści te przynosiły sprzeczne opisy lub
zdarzenia z ich życia. Nigdy jednak nie wypominałyśmy jej tego.
- Znowu się trochę pomyliła - mówiły oczy Marty.
- Tak, dajmy jej czas, aby odnalazła właściwe wspomnienie - odpowiadały moje.
Mama
jakby zapadała się we wspomnieniach o tacie. Milkła niespodziewanie,a
wtedy zostawiałyśmy ją samą. Kochałyśmy jej opowieści, ale jeszcze
bardziej swoje bezsłowne dialogi. Marta głaskała mnie po bliźnie na
policzku, jej jedynej na świecie pozwalałam na to bez strachu. Nie
pamiętam zdarzenia, które przyczyniło się do powstania szramy. Wersje
mamy są różne. Najczęściej opowiada, że to z winy taty, który nie umiał
zachować ostrożności, nie dopilnował nas i któraś ściągnęła wraz z
obrusem wrzącą herbatę. Czasem wspomina coś o babci, że nie dopilnowała
ognia w piecu, bywa, iż winny jest daleki kuzyn lub sąsiadka opiekująca
się nami. Są dni, gdy mamusia płacze, że gdyby wtedy nie odwróciła
się... Na prawie całym, lewym policzku i poniżej szyi mam paskudne
białawo-różowe piętno, skóra na nim jest martwa, pofałdowana i brzydka.
Kiedy Marta stawała naprzeciw lustra, przeglądając się nim, ja
podchodziłam z boku i patrzyłam pełna podziwu w odbicie, była piękna,
idealna - tak ja powinnam wyglądać, myślałam. Nie miałam do nikogo żalu o
swoją skazę. Sprawiła jednak ona, że nikomu prócz Marty nie ufałam.
Widziałam zaciekawione spojrzenia dzieci, sąsiadów, przypadkowych ludzi i
czułam je na całym ciele. Mała dziewczynka z jakże dorosłym
oszpeceniem.
Kiedyś jeden z okresowych wujaszków zachłysnął się zupą ogórkową, gdy zobaczył mnie wchodzącą do kuchni.
- Jezuuuu, co jest tej małej? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem ją całkiem normalną.
- To była druga z moich córek - wyjaśniła spokojnie mama - ta w dzieciństwie uległa wypadkowi.
Wujaszkowi zrobiło się przykro, bo spuścił wzrok, nie spojrzał już na mnie, tylko mruknął "acha" pod nosem.
Inny
z wujaszków musiał polubić mnie odrobinę, bo przynosił mi cukierki
"kukułki", gładził po zdrowym policzku i uśmiechał się smutno. Czasem
wzdychał "biedna mała, co ona za życie będzie miała?".
Uwielbiałam
"kukułki", dzieliłam się nimi tylko z Martą. Wydzielałam je nam, po
sześć każdego dnia, nie więcej. Gdy wujek przestał przychodzić, dwa czy
trzy razy poprosiłam mamę, żeby je kupiła. Kiwała głową, że tak,
obiecywała, że postara się nie zapomnieć o tym i zapominała. Później,
miałam już jakieś osiemnaście czy dziewiętnaście lat i zarabiałam swoje
pierwsze pieniądze kupiłam sobie cały kilogram tych cukierków. Smakowały
obrzydliwie.
W
szkole siedziałyśmy z Martą w przedostatniej ławce, prawie wcale nie
rozmawiałyśmy ze sobą. Bo po co? Pokazywała swój zeszyt, a w nim
ukradkowo narysowany na ostatniej stronie kot ze zmrużonymi oczami, a ja
już wiedziałam, że chce abyśmy poleciały po lekcjach zajrzeć do sołtysa
stodoły, bo akurat okociła się jego kotka. Rysowała żabkę, odgadywałam
bezbłędnie, że pyta czy pójdziemy po lekcjach popływać w naszej
zatoczce. Czasem wystarczyło, że szturchnęła mnie łokciem, a gdy
odwróciłam się, patrzyła mi w oczy z promiennym uśmiechem, "też cię
kocham" odpowiadałam bezgłośnie.
- Nie głupia, kocham cię, ale masz dać ściągnąć - mówiły jej oczy.
Podsuwałam niepostrzeżenie zeszyt z rozwiązanym zadaniem.
Tamtego
lata szkoła była tylko niejasnym wspomnieniem majaczącym się gdzieś na
obrzeżach świadomości. Upajałyśmy się ciepłymi wieczorami i wakacyjną
wolnością.
Jednego
z tamtych dni mama po obiedzie wyszła, ubrana w kolorową sukienkę, z
włosami starannie ułożonymi w fale. Wróciła późno w nocy z nowym
wujaszkiem z miasta.
- Cicho - szeptała do niego chichocząc - ciszej, bo obudzimy moje córeczki... chcesz zobaczyć jakie są słodkie?
- Wolę zobaczyć twoje słodkości - odpowiedział basowy, nieznajomy głos.
Mama
zaśmiała się półgłosem, potem dotarły do mnie dziwne odgłosy mlaskania,
cmokania i na moment zaległa cisza. Przytuliłam się do ciepłej,
pachnącej szamponem rumiankowym Marty. Zamruczała coś przez sen i
kopnęła mnie próbując zrzucić kołdrę. Zacisnęłam mocno oczy - śpij, śpij
- szeptałam do siebie.
Odgłosy
dorosłych przemieściły się w stronę pokoju mamy. Chichotała ona
nieustannie, potem zamilkła, by zmienić śmiech na cichutkie pojękiwanie.
Wtórował jej miarowy odgłos skrzypiącego tapczanu.
- Śpij... śpij - szeptałam do siebie półgłosem.
Nie pomagało wtulanie się w Martę, naciągnęłam na głowę kołdrę.
- Śpij... śpij...
Skrzypienie i jęczenie ustało. Odetchnęłam, zaczęłam odpływać w krainę dziecięcych snów.
- Nooo chodź - wyrwał mnie z jej obrzeża głos mamy - musisz zobaczyć moje dziewczynki, są najukochańsze na świecie.
- Daj spokój, obudzimy je - męski głos wbrew słowom brzmiał głośno i donośnie.
- Nie, po cichu wejdziemy... śpią... no chodź - upierała się przy swoim.
Weszli do naszego pokoju, słyszałam jak podchodzą do łóżka.
- Milenka zakryła się kołdrą - objaśniała mama - a ta tutaj to Marta...
Marta nieświadoma, że jest oglądana przez dorosłych, zarzuciła nogę na mnie i zachrapała.
- Ile ma lat? - zapytał wujek.
- Jedenaście... Śliczna, nie?
- Tak, rzeczywiście miła dziewczynka.
- Wyglądałam identycznie jak ona, gdy byłam w jej wieku - zachichotała znów mama.
- Słodko... chodźmy do łóżka bo zmarzłem.
Słyszałam jak się oddalają. Dzięki Bogu, mnie nie chciał zobaczyć.
- Śpij, śpij - powróciłam do swojego zaklęcia.
Zasnęłam...
Rano
wstałam najwcześniej ze wszystkich. Ubrałam się, przyszykowałam
śniadanie dla siebie i Marty i poszłam ją obudzić. Otworzyła oczy,
uśmiechnęła się. Odpowiedziałam tym samym.
- Kakao? - zapytała
Skinęłam potakująco głową.
- Mniam! Już wstaję.
Chciałam
abyśmy po śniadaniu natychmiast wyszły. Gdziekolwiek. Do starej
Jabłońskiej, nad rzekę, do lasu, do sklepu. Chciałam wyprowadzić ją z
domu, zanim wstanie mama.
- Moje skarby, takie samodzielne! - zaskoczył nas jej głos.
Stała
w koszuli nocnej, włosy miała w nieładzie, na policzku odbił się róg
poduszki, ale jej twarz promieniała. Znałam ten blask, pojawiał się
ilekroć przybywał do nas nowy, okresowy wujaszek.
Podeszła do nas szybkim krokiem i pocałowała, najpierw mnie, potem Martę we włosy.
- Wyspane?
- Tak mamo - szybko odpowiedziałam - chciałyśmy wyjść. Możemy?
- Już? Tak wcześnie? - nadal promieniała - ale skoro szkoda wam dnia na starą matkę...
Nie
odpowiedziałam, spuściłam głowę. Nie lubiłam tego kokieteryjnego tonu.
Po co udaje, że zależy jej abyśmy zostały, skoro widać, że myślami jest
przy nowym wujaszku?
Marta
wstała od stołu i odniosła do zlewu naczynia po śniadaniu, przystanęła
na progu kuchni, spojrzała pytająco na mnie. Przytaknęłam głową. Tak,
zaraz wychodzimy. Zanim...
Wróciłyśmy
późnym popołudniem. Siostra przed drzwiami domu zatrzymała się i
obejrzała na mnie z pytaniem w oczach. Wzruszyłam ramionami. Najwyżej
trochę pogdera i pomruczy po nosem, że obiad wystygł. Na pewno jest tak
uszczęśliwiona nowym wujaszkiem, że nie zwróci uwagę na godzinę naszego
powrotu.
Miałam
rację. Mamy nie było w kuchni. Rozejrzałam się. Ani na stole, ani
kuchence nie czekał na nas obiad. Usiadłyśmy zdziwione, to przecież
rzadkość. W domu panowała cisza, drzwi wejściowe jednak nie były
zakluczone, więc musi ktoś być w środku.
Sypialnia
mamy to taki pokój Sinobrodego - miałyśmy zabronione do niej wchodzić.
Wkradałyśmy się jednak często podczas jej nieobecności i napawałyśmy się
każdym zakazanym szczegółem. Komoda z lustrem, które posiadało trzy
części, dwie składane, umożliwiające nam oglądanie się z boku, a nawet
przy odrobinie gibkości - z tyłu. Łóżko pod oknem, przykryte kapą w
beżowym kolorze, a pod poduszką ukryta koszula nocna mamy. Wyjmowałyśmy
ją na chwilę i wąchałyśmy. Pachniała bliskością i ciepłem. Miękki,
brązowy dywan. I czeczotowa szafa - ta to dopiero skrywała cudeńka.
Przymierzałyśmy
mamine sukienki, zakładałyśmy buty, spowijałyśmy się w szale, chusty,
apaszki. Marta patrzyła na mnie triumfująco - jestem piękna - mówił jej
wzrok. Pełna nabożnego podziwu przytakiwałam kiwając głową. Ona
podsunęła mi jedwabną apaszkę -weź przymierz - mówiła bez słów. Zrobiłam
sobie z niej czarczaf i przyglądałam się tajemniczemu odbiciu w
lustrze. Blizna zasłonięta, tylko oczy błyszczały nad chustą. Też jestem
piękna - myślałam - piękna jak Marta, a może nawet jak mamusia.
Mama
jawiła się nam jako najbardziej urodziwa osoba na świecie. Niewysoka,
ale o nieskazitelnej figurze, gęstych, lśniących blond włosach, oczach
szarych i błyszczących i ponętnych wargach przyciągała spojrzenia
zarówno mężczyzn jak i kobiet. Poruszała się z kocią gracją i zawsze
miała wypielęgnowane dłonie. Moja mama...
Tego
dnia jednak jej pokój nie był pusty. Podkradłyśmy się pod drzwi i w
milczeniu nasłuchiwałyśmy. Dwa oddechy, spokojne, miarowe. Jeden
cichutki, drugi z poświstem, nieznajomy. Marta spojrzała na mnie
pytająco, kiwnęłam głową - chodźmy na zewnątrz, to ci powiem.
- Nowy wujaszek? - mruknęła, bez szczególnego zainteresowania, gdy się tam znalazłyśmy.
Przytaknęłam. Czułam, że ten wujaszek może zatrzymać się u nas na dłużej.
Crisstimm
São Paulo
Rejestracja:
The more I learn about people the more I like my dachshunds