Mausee

 
Rejestracja: 2018-10-02
Przyjaciół wcale nie poznaje się w biedzie. Przyjaciół poznaje się po tym, jak znoszą twoje szczęście.
Punkty81więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 119

Samotność w wirtualnym tłumie

Należę do pokolenia przełomu. Mam świadomość, że takich przełomowych pokoleń było już w historii świata wiele. Kiedy byłam dzieckiem, moi dziadkowie mieli podobne odczucia. Tylko w ich przypadku tym przełomem była II Wojna Światowa. Świat dzielił się dla nich na czasy przed i po wojnie, bo to pięć lat, wywróciło ich życie do góry nogami. Nie raz słuchałam z fascynacją opowieści, jak to było kiedyś. Rodzice żyli już w innym świecie – dorastali,  zakładali rodziny i próbowali związać koniec z końcem w realiach komunizmu i bardzo mocno wpłynęło to na ich system wartości i postrzeganie świata. Następny przełom – koniec PRL-u, okrągły stół i zachłyśnięcie się „wielkim światem”, który nagle stanął otworem, albo nawet inaczej, wszystkimi otworami zaczął się do Polski wciskać. Nagle zrobiło się inaczej, bardziej kolorowo. Dla wielu osób było to szokujące, zachwycające, zadziwiające, wielu słów można by użyć. Pokolenie tego przełomu, przyjęło nowy świat naturalnie. Byliśmy młodzi, ciekawi świata i chętni do korzystania z tego co nam życie oferowało. Pojawiały się też coraz powszechniej komputery, które były wprawdzie dostępne już wcześniej, w postaci urządzeń typu Atari, Spectrum czy Commodore, ale większości użytkownikom, służyły przede wszystkim do grania. A wraz z komputerami przyszła dla nas możliwość komunikacji ze światem. I wtedy poczułam zachwyt, że siedząc w domu, mogę porozmawiać z ludźmi z Gdańska, Krakowa, czy Poznania. Nie był to jeszcze internet – początkowo była to nie używana już obecnie sieć Fidonet – stawiane były BBS-y, z którymi użytkownicy wieczorami łączyli się, aby ściągnąć wiadomości od innych użytkowników. Czasami z wypiekami na twarzy czekaliśmy, żeby poczytać co w trawie piszczy. Nie było jeszcze emaili, a o komunikatorach, których teraz radośnie i beztrosko używamy nawet nie wspomnę. Trochę jak obecne fora internetowe, tyle że z dostępem raz na dobę. To były jeszcze czasy, kiedy nie chcieliśmy być w sieci anonimowi – znaliśmy się, spotykaliśmy regularnie w warszawskiej Zielonej Gęsi, jeździliśmy na coroczne wakacyjne zloty. Byliśmy w różnym wieku – od dzieciaków, które dopiero co zaczynają eksperymentować, po osoby już dojrzałe, pracujące. Jednak wiek nie miał znaczenia – łączyła nas wspólna pasja, połączona z ciekawością świata i ludzi. Wiele z tych znajomości przetrwało do dzisiaj.

Fidonet umarł śmiercią naturalną, w momencie, kiedy Telekomunikacja Polska wprowadziła protokół ppp dostępny przez standardową linię telefoniczną przez numer 0-22 przy użyciu modemu. W moim przypadku dawało to zawrotną prędkość 14400 b na sekundę (tak, napisałam bitów i to nie pomyłka). Do tej pory pamiętam awantury w domu, z powodu rachunków za telefon.

Był to też czas, kiedy odkryłam sieciowe gry fabularne MUD (Multi-User Dungeon) – końcówka lat 90-tych i początek obecnego wieku (jesteśmy coraz bliżej). Nadal nie czułam się anonimowa w internecie, zbijaliśmy się w grupki o podobnych zainteresowaniach, spotykaliśmy się na zlotach w różnych miastach na terenie całej Polski, bo byliśmy ciekawi, kto siedzi po drugiej stronie kabla.

Strony internetowe dopiero zaczynały pełzać, na początku trzeba było znać konkretny numer, żeby gdzieś dotrzeć. I dopiero rozpowszechnienie protokołu www, wprowadziło kolejną rewolucję.

Internet stał się czymś normalnym, a ja z zachwytem i zadziwieniem patrzyłam, jak coś, co było wcześniej dostępne dla niewielu, staje się codzienne i powszechne.  Dla mnie to przełom ogromny – mój świat sieciowy, który rozpoczął się od kontaktu z grupą kilkuset osób, otworzył się dosłownie na miliardy.

Ale po czasie, stwierdzam, że ma to i dobre i złe strony. Coś, co powinno dawać nieograniczone możliwości kontaktu z innymi ludźmi, sprawiło, że ludzie stali się bardziej anonimowi i potencjalnie niebezpieczni. Absurdalnie, większe możliwości, zamiast nas łączyć, często rozdzielają.

Poczułam to także na własnej skórze. Przyszłam na portal Game Desire, bo nagle zaczęłam tracić realny kontakt z moją przyjaciółką. Okazało się, że łowienie ryb zafascynowało ją tak bardzo, że zapomniała o całym świecie. Pomyślałam… przeczekam, minie jak zawsze… ale nie mijało. Chciał nie chciał, postanowiłam sprawdzić, co takiego fascynującego może być w wirtualnym łowieniu, mimo, że w realnym życiu, nigdy nie trzymałam w ręku wędki. Spróbowałam i… też wsiąkłam. Znowu zaczęłyśmy rozmawiać, ale teraz już coraz częściej przez zielonego czata. Wyjście na kawę? A po co? Przecież codziennie się "widujemy". Później rozejrzałam się wokół siebie i zafascynowały mnie blogi. Na początku tylko czytałam i przyglądałam się,  później zaryzykowałam napisanie czegoś. Spodobało mi się i… wsiąkłam po raz kolejny. Po chwili rozejrzałam się znowu i ze zdziwieniem stwierdziłam, że zaczęłam powoli przyzwyczajać się do nowego stanu rzeczy. Stworzyłam pewnego rodzaju strefę komfortu. Nowi ludzie, którzy co wieczór byli i z którymi można porozmawiać, stawali się stopniowo stałym elementem życia. Do pewnego stopnia uszczęśliwiało mnie i dawało poczucie spełnienia, bo było proste i prawie nie wymagało wysiłku. Nie trzeba nawet wychodzić z domu, a wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Towarzystwo, rozrywka, coś do poczytania i oderwania się od problemów dnia codziennego.  Otrzeźwił mnie dopiero telefon od koleżanki, która przywitała mnie słowami: „Halo, pamiętasz mnie jeszcze?”. Dotarło do mnie, jak bardzo zaniedbałam realne kontakty. I dotarło coś jeszcze: nie jestem jedyną osobą, która tak zrobiła. Takich osób są tysiące, nie tylko tu na GD, ale w wielu innych tego typu miejscach. Zapuszczają korzenie, stwarzają nową rzeczywistość, która powolutku i niezauważalnie wypiera prawdziwy świat. I nie twierdzę, że nie można w takim miejscu znaleźć przyjaźni, czy nawet miłości, ale to nie może być „zamiast”. Obserwuję, co ludzie mówią i piszą. Czytam o przywiązaniu, często o bardzo silnych uczuciach do ludzi, których nigdy na oczy nie widzieli. I gdzieś tam z tyłu głowy na pewno u większości tkwi świadomość, że te uczucia skierowane są nie do prawdziwych osób, ale do wyobrażeń o nich. I nie próbuję też nikogo na siłę przekonywać, że to jest takie do końca złe, bo oczywiście może mieć sens, ale tylko wtedy, kiedy wyobrażenia można zweryfikować i kontakty przechodzą na płaszczyznę realną. W przeciwnym wypadku trzeba odpuścić i iść dalej, bez nadmiernego angażowania się. Bo jeśli się tego nie zrobi, czasami dochodzi do prawdziwych dramatów. Ludzie budzą się nagle, kiedy ich świat wywraca się do góry nogami, bo ktoś, na kim im zależało, przestał się odzywać, czy wręcz skasował konto. Puf! Tak po prostu zniknął! I już? Może jednak warto to przemyśleć i zacząć traktować tego typu miejsca jako uzupełnienie fajnego i wartościowego życia w realu, zamiast fundować sobie samotność w wirtualnym tłumie?

Edycja:

Dodam jeszcze, że do napisania tego zbierałam się od dłuższego czasu. I miała na to wpływ, między innymi, wiadomość prywatna otrzymana otrzymana w lutym tego roku, od nieznanej mi wcześniej osoby. Bo mnie w pewien sposób poruszyła i utkwiła w głowie. Jeśli to czytasz, dziękuję za skłonienie do przemyśleń n0.gif?v=122