Mausee

 
Rejestracja: 2018-10-02
Przyjaciół wcale nie poznaje się w biedzie. Przyjaciół poznaje się po tym, jak znoszą twoje szczęście.
Punkty81więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 119

Jesteśmy tylko kroplą w strumieniu polskich dziejów?

Niewiele pamiętam z tamtego dnia. 
Zjedliśmy śniadanie i jak co niedzielę, włączyliśmy telewizor w radosnym wyczekiwaniu na Teleranek. 
Najpierw przyszło rozczarowanie: Gdzie mój ulubiony, wyczekiwany przez cały tydzień program? Gdzie kolorowe bajki? 
A potem usłyszałam to straszne słowo: WOJNA. I od tej chwili, przez długie minuty siedziałam struchlała, czekając na to, co będzie dalej.
Mijały dni – dla mnie, jako dziecka, niewiele się zadziało, tylko na ulicach zjawiły się wojskowe samochody, a dorośli szeptali po kątach i słuchali w radiu dziwnych wiadomości, których treści też za bardzo nie rozumiałam.
Inne dni już mocniej wryły się w moją pamięć: były kolejki w sklepach, puste półki i mama głowiąca się, co zrobić na obiad.  Z tamtych czasów pamiętam kotlety z marchewki, selera, jajek – kreatywność kobiet sięgnęła wtedy szczytu. Najbardziej doskwierał nam chyba jednak brak słodyczy i mięsa.
Któregoś dnia siedzieliśmy z bratem przed otwartą i prawie pustą lodówką, w której tego dnia nie było masła, o mięsie nawet nie wspomnę. 
Wszystkie słodkie przetwory zostały już przez nas wyjedzone, a cukru było jak na lekarstwo. Na dodatek w domu zalęgły się mrówki faraona i wszystko trzeba było wyrzucać. 
Kontemplowaliśmy w milczeniu lodówkę, mając do wyboru podsychający żółty ser, mleko lub warzywa. Odkąd pamiętam, picie mleka czy jedzenie jakiegokolwiek nabiału, było moją zmorą. Chyba dlatego nie znosiłam jeździć na kolonie - wmuszanie podczas śniadania zupy mlecznej, na której zdążył już wytworzyć się obrzydliwy kożuch - to nie była moja bajka, a obrzydzenie pozostało do dziś.
- Zamknij oczy - powiedział nagle mój brat.
- Ale dlaczego? - nie byłam pewna do czego zmierza
- No zamknij i nie podglądaj, a coś dobrego ci dam - patrzył na mnie z szelmowskim uśmiechem, a ja niepewnie zrobiłam to, o co prosił.
Usłyszałam odgłos krojenia, a później jakieś podejrzane szuranie. Zaczęłam uchylać jedną powiekę...
- Nie podglądaj! - ostrzegł, a ja zamknęłam posłusznie oko i czekałam.
- A teraz otwórz buzię - ponownie spróbowałam zerknąć, co kombinuje. 
- No mówiłem nie patrz! - otworzyłam usta i nagle poczułam ten niebiański zapach. Kiełbasa! Ale jaaak...?
Zachwycona wgryzłam się w smakowity kąsek i... kiełbasa zniknęła! Zamiast niej trzymałam w zębach kawałek chleba, którego skórkę mój brat posmarował czosnkiem!
Śmialiśmy się wtedy, bo dowcip był przedni. Choć tak trochę gorzko się i tęsknie.
Ze stanu wojennego pamiętam jeszcze święta i oczywiście wiadomo - trzeba dzieci odciągnąć, żeby prezenty podłożyć.
Tamtego roku dziadek zawołał: 
- Popatrzcie! Choinka na czołgu jedzie! – Wszyscy zaciekawieni,  pobiegliśmy  popatrzeć i... w ten o to sposób, wiara w Świętego Mikołaja przetrwała kolejny rok.
Tak właśnie wyglądały realia naszych pierwszych lat życia. Z punktu widzenia dziecka, stan wojenny nie był to dla mnie okresem szczególnie nieszczęśliwym. Nie miałam po prostu świadomości, że może być inaczej.  Najbardziej cierpieli ci, którzy zdążyli już doświadczyć normalności.
Dopiero, kiedy byłam starsza i przypomniałam sobie tamte dni, dotarło do mnie, jak mocno zostaliśmy upodleni.
Odczuwam jednocześnie głęboki podziw w stosunku do ludzi, którzy zebrali się na odwagę, żeby o coś zawalczyć, zmienić, zbuntować się przeciwko systemowi.
Dlatego teraz, kiedy ponownie i już ze zrozumieniem słucham słów  generała mówiącego, że: "Jesteśmy tylko kroplą w strumieniu polskich dziejów. Sojusz polsko-radziecki jest i pozostanie kamieniem węgielnym polskiej racji stanu." cieszę się, że to wszystko minęło jak zły sen. 
Może i każdy z nas z osobna jest "tylko kroplą", ale w momencie kiedy zdecydujemy się działać razem, wspólnie, jako naród, tworzymy rwącą górską rzekę, która może zmieniać historię.


nieczucie, niebycie, nieżycie?

Czy spotkaliście na swojej drodze kogoś, kto czuje się skrzywdzony, rozczarowany tym, co go spotkało tak mocno, że zatapia się w wykonywaniu czynności pozornych, ucieka od życia w różne banalne sprawy, w codzienny wir obowiązków albo w świat wirtualny, stając się powoli bezwolną kukiełką? Niby czuje, bo są chwile, kiedy oderwie się od tego nieczucia, niemyślenia, ciesząc się drobnymi przyjemnościami, jakie los przynosi. Czasem się uśmiechnie, czasem zażartuje, ale tak naprawdę niewiele w tym jego prawdziwego. Czuje się wypalony i nie ma już siły poznawać świata, cieszyć się nim, tak, jakby po tym, co go spotkało, powstała przepaść. Przepaść, która rozgranicza świat, w którym żył na wysokich obrotach, kochał i po prostu CZUŁ, od tego, co po drugiej stronie – nijakiego wyzutego z głębokich emocji, ale już bezbolesnego.

Podchodzi do życia jakby z rezygnacją i poddaje się codziennej rutynie. Bo wtedy jest prościej, zająć myśli czymś innym, odsunąć się od sytuacji życiowej, która stała się nie do zniesienia. Odsunąć myśli od bycia skrzywdzonym, z jednej strony jakby nie dowierzając, że przytrafiło się to naprawdę, a z drugiej jakby z rezygnacją przyjmując do wiadomości, że to co się stało jest ostateczne.  

Nadal gdzieś głęboko tkwią w nim piękne chwile z przeszłości, których tak naprawdę nie umie, a może nawet nie chce zapomnieć, mimo, że powodują więcej bólu niż radości.

Odsuwa się od odczuwania, bo tak jest bezpieczniej.

Udaje sam przed sobą, że wszystko jest dobrze, próbuje nawet przekonywać świat co do tego, jakie szczęśliwe życie wiedzie, jakby chciał sam siebie przekonać, że tak jest. Jakby mówienie czegoś na głos sprawiało, że staje się to prawdziwe. W efekcie umiera gdzieś w środku, „kapcanieje” od tego pełnego bezpieczeństwa nieczucia.

Nie macie ochoty stanąć nad kimś takim i potrząsnąć? Szarpnąć mocno, żeby się obudził, żeby znowu zaczął żyć pełną piersią i czuć?

 I jeszcze do posłuchania SDM:

https://www.youtube.com/watch?v=c1_nhsZEBgs


Nosić, czy nie nosić?

69398351.jpg
A generalnie to chyba jednak: 
https://www.youtube.com/watch?v=ZyDTA464Mdw

Dla wszystkich wariatów :)

Uwielbiam tą panią od zawsze, zwłaszcza płytę, którą nagrała z Ya Hozną:

https://www.youtube.com/watch?v=TWPiE0naHTU&list=RDTWPiE0naHTU&start_radio=1

Tylko mnie kochaj...

Wiele lat temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, mieszkałam z rodziną na jednym z osiedli, w bloku z czerwonej cegły, podobnym do dziesiątek innych, ustawionych obok. 
W pewnym sensie mieszkaliśmy przez dłuższy czas na placu budowy, bo kiedy się sprowadziliśmy, blok obok zaczynał dopiero rosnąć. Całymi dniami bawiłam się z innymi dzieciakami, skacząc po betonowych kręgach, podkradając styropian, który tak fajnie się kruszył i skrzypiał, albo wyławiając z kałuży młode żabki, w różnych fazach rozwoju. Jedne wyglądały jak rybki, innym dopiero co wyrastały tylne łapki, a jeszcze inne z kolei, były już całkowicie ukształtowane i wyglądały jak miniaturowe dorosłe.
Oprócz nas po osiedlu i budowach włóczyły się też watahy na wpół zdziczałych psów. Nie zastanawiałam się wtedy skąd wzięło się ich aż tyle: tych starych, młodych, dużych i małych, kudłatych i tych bardziej uładzonych. Towarzyszyły nam przy zabawach i żyliśmy w sobie w naturalnej harmonii. Wiedzieliśmy tylko, że trzeba ich unikać, kiedy zbijają się w powarkujące na siebie grupki, walczące o względy jakiejś uroczej suczki.
Niektóre z nich miały imiona i były naszymi dobrymi kumplami, inne były tylko tłem dla naszych radosnych igraszek.
W swojej dziecięcej naiwności, zwykle nie zastanawiałam się, co jedzą i gdzie śpią, kiedy jest zimno, jednak wśród tych bezimiennych stworzeń, moją uwagę zwrócił najbrzydszy pies, jakiego w życiu widziałam. Szarobrązowy, brudny, z posklejaną rzepami sierścią i wiecznie podkulonym ogonem, nigdy nie szczekał, uciekał i kulił się pod ludzkim spojrzeniem. Dzieci śmiały się z niego i może dlatego nawet dostał imię - Żaba, bo taki brzydki.
Nadeszła jesień i zrobiło się naprawdę zimno. Włóczyłam się trochę bez celu wokół bloku, licząc na to, że mimo brzydkiej pogody, komuś rodzice pozwolą wyjść na dwór. W pewnej chwili mój wzrok padł na żółtą skrzynkę gazową zawieszoną nad ziemią. Siedziała skulona, drżąc z zimna, przy każdym podmuchu wiatru. Łypnęła na mnie niepewnie dużymi, brązowymi oczami, a ja wtedy już wiedziałam co robić. Wyciągnęłam ją z zagłębienia, nie zastanawiając się nad tym, czy mnie nie ugryzie, ale ona nawet zbytnio się nie opierała. Zaniosłam ją po schodach do mieszkania i postawiłam w przedpokoju. Patrzyłyśmy na siebie, jakoś tak nieśmiało i bezradnie, obie nie bardzo wiedząc, co dalej będzie. 
Zaczęłam od rzepów, ostrożnie wydłubałam je z szorstkiej sierści. Czekała cierpliwie, mimo, że musiało ją to boleć, jakby wiedziała, że nie chcę jej zrobić krzywdy. Po oględzinach odkryłam nowy problem... pchły! To nie były czasy, kiedy kupowało się obróżkę i po sprawie. A jedyny weterynarz jakiego znałam, miał lecznicę kilka kilometrów dalej. Pomyślałam, podumałam... pchły, wszy? A co to za różnica. Pobiegłam do apteki i poprosiłam o preparat na wszy, taki zwyczajny, dla ludzi. Żeby było ciekawiej, pani aptekarka była znajomą mojej mamy i  z pewnością mnie rozpoznała. Nigdy nie opowiedziałam mamie, jaką miała minę, kiedy wręczała mi buteleczkę. Biedne, zaniedbane dziecko, samo musi sobie radzić z problemem...
Kiedy wróciłam, Żaba czekała na mnie tam gdzie ją zostawiłam, leżąc na wycieraczce z  głową opartą na przednich łapach. Wpakowałam ją do wanny i zgodnie z instrukcją na buteleczce, przystąpiłam do dzieła. Pół godziny później, wykąpana i pachnąca najlepszym szamponem mamy, zajadała parówki i popijała mleko z miski. 
I tak już zostało. Co ciekawe, kiedy mama wróciła do domu, pokiwała tylko głową i nie było żadnego ale. Tak jakby to, co zrobiłam było oczywiste. 

Żaby dawno już nie ma, była moją najlepszą przyjaciółką i chyba nikt nigdy mnie tak nie kochał. 
Od jakiegoś czasu kołacze się we mnie tęsknota... bo może by tak przygarnąć jakiegoś sierściucha?