To nie był sambodrom
ni Copacabana,
lecz polska mieścina
w słoneczku skąpana.
Nie szła lecz płynęła
wyglądała bosko,
stojąc podziwiałem
piękność latynoską.
Coś serce przeszyło
odbiło się echem,
upadłem rażony
zabójczym uśmiechem.
Chciałem udowodnić
żem lingwista dobry ,
na me słodkie „halo”
rzuciła „dzień dobry”.
Jak wryty stanąłem
nie nasza myślałem,
pojąłem gdy mowę
polską usłyszałem.
Zdumiony myślałem
to jedna z Afrodyt,
przed taka ślicznotką
klękajcie narody.
Nie trzeba Paryża
stolicy próżności,
w Polsce można spotkać
wszelakie piękności.
IDOL