Tego dnia Grimbald Wspaniały poczuł, że kurczy mu się żołądek, w sposób
gastryczny, jak też drastyczny. Zajrzał Grimbald do spiżarki w poszukiwaniu
lekarstwa na ową przypadłość, a tam na półce tylko ocet, trzy zwiędnięte jabłka
i zmarznięte echo w kącie.
- A niech wam pokrzywi kulasy! - Wykrzyczał swój
zawód do niewinnych owoców, a echo powtórzyło; zapasy, zapasy...
Zajrzał do
szafki stojącej, do szafki wiszącej, poszperał po półkach, nawet zniżył się do
tego, że zajrzał pod stół. W lepszych czasach bywało, że rzucał tam
niedogryzione kości, czy zbyt twarde skórki od chleba. Nic nie leżało.
Zrezygnowany wrócił do zwiędniętych jabłuszek, przeprosił je i nadgryzł
jedno.
Ech, gdzie te czasy, gdy wracając z szychty zastawał dwudaniowy obiad
na stole, kompot, a bywało, że i deser.
- Trudno - westchnął - trza się
wziąć w garść, pójść do sklepu, kupić co należy i rozwinąć talent kulinarny.
Talent ów, miał sporo miejsca do rozwijania, bo leżał skulony w najgłębszych
zakamarkach grimbaldowych zdolności i czekał cierpliwie na swój czas. Wkoło
niego zalegała pustka ,być może dlatego, że inne zdolności również cierpliwie
czekały na lepsze czasy.
W każdym razie odszukał Grimbald koszyczek na
zakupy żony, sprawdził swoją zdolność płatniczą, czyli zajrzał do portfela,
westchnął, zaklął i wyszedł z domu.
Dziwnym trafem przed sklepem goblina
Innocentego nie było dziś kolejki, jedynie oparta o ścianę stała baba leśna
Hawra i popijała wprost z butelki płyn o intensywnym malinowym kolorze.
-
Witam szanowną panią - ukłonił jej się Grimbald.
- Powitać hrrrr... i niechaj
mu jeszcze dłużej zwisa... grrrr... aż po dni ostateczne.
- A co tam sobie
tak nonszalancko sączycie, Hawro? - Krasnolud udał, że ostatnich słów nie
dosłyszał.
- Pfu! A taką alpagę se wzięłam. Własne zasoby, dziwnym
zrządzeniem losu, już się pokończyły, bryndza absolutna i zimnica wrrrr... i
trza było w bardziej niewybredne klimaty uderzać hrrrau... A bodajby im tak mór
oczy do cna wyżarł... i pokurczył odnóża wszelakie, wrrr...
Pociągnęła długi
łyk z butelki, skrzywiła się i obtarła rękawem usta.
- A wy to kumie, jak
teraz?
- Nie rozumiem.
- Dyć pytam grzecznie, jak sobie bez szanownej
małżonki radzicie?
- Bez żony? Toć wciąż ją mam... No może ostatnio trochę
mniej w chałupie siedzi. Ta... w sumie dużo mniej... tak po prawdzie, gdy w
politykę poszła, to widuję ją od wielkiego dzwonu.
- Za to teraz, wrrr... z
was gospodyni domowa całą gębą, he he he. - Wskazała ręka na koszyczek do
zakupów Grimbaldowej.
Chropowaty głos baby leśnej w śmiechu nabierał jeszcze
bogatszych i szorstkich tonów niż w przekleństwach i
złorzeczeniach.
Zdegustowany zbytnią bezpośredniością Hawry Grimbald bez
słowa i z uniesioną głową wmaszerował do sklepu. Za ladą ekspedientka, odwrócona
tyłem, układała towar na półce.
Patrzajta stwory świata naziemnego i
kopalnianego, pomyślał krasnolud, goblin Innocenty zatrudnił nową sikorkę do
pomocy w sklepie?
Dziewczyna zajęta pracą głośno podśpiewywała zgrabny
kuplecik i nie usłyszała wchodzącego klienta.
Stała dziewka wdała, stała
se na słomie.
Wiater kieckę uniósł, znak miała na łonie.
Oj dana, oj
dana.
Właściwie nie była to dziewczyna, a raczej młoda krasnoludka,
sądząc po wzroście i sylwetce. Włosy miała jasne, zaczesane w warkocz owinięty
wokół głowy. Wydała się Grimbaldowi znajoma, jednak nie mógł skojarzyć, gdzie ją
już widział. Sprzedawczyni odwróciła się i przerwała pieśń. Oniemiał i
skamieniał Grimbald Wspaniały. Oto w całej krasie , okazałości i majestacie
stała przed nim Paupella Niezdobyta.
- Powitać szanownego sąsiada i klienta w
jednej osobie. A czym to usłużyć?
- Ja... ja... ja... - Grimbald poczuł, że
niepomiernie bogate słownictwo, jakie posiadł niemałą nauką i tęgim
doświadczeniem życiowym, skurczyło się do tego, jednego słowa. Uczuł również, że
na jego policzki występuje żywy kolorystycznie rumieniec i pobłogosławił w duchu
tradycję noszenia zarostu długiego i bujnie porastającego większość
twarzy.
Paupella jaśniała nieprzeciętną urodą i świeżością i miał krasnolud
wrażenie, że łuna bijąca od niej rozgrzewa go niczym masełko na cieplutkim
kartofelku. Taka sposobność na rozmowę w cztery oczy zdarzyła się Grimbaldowi po
raz pierwszy.
- Jaja... - wydukał wreszcie.
- A nabiał szanowny pan se
życzy. A jakie to jaja miałby być? Kurze, kacze, gęsie, przepiórcze?
- Ww...
Wszystkie... Wszystkie poproszę.
- Wszystkie? - zdziwiła się Paupella -
Czyżby w pobliżu szykował się jakiś wiec partyjny, albo koncert kapeli z innego
województwa?
Wiec, partia, żona. Po tym ostatnim skojarzeniu wróciła
Wspaniałemu równowaga.
- Ekh... Zmieniłem zdanie, tuzin gęsich i tuzin
przepiórczych proszę - oświadczył głębokim i aksamitnym barytonem.
- Służę -
odpowiedziała krasnoludka. Szybkimi ruchami uporała się w wyselekcjonowaniem i
zapakowaniem odpowiedniego towaru, cały czas uśmiechając się w stronę
klienta.
- Coś jeszcze?
- Eeee, cztery bochenki żytniego, trzy pęta
kiełbasy, gomułkę sera, połeć słoniny... O ten tam - pokazał ręką.
Patrzył
jak Paupella Niezdobyta zwinnie uwija się, jak odcina, mierzy, waży, pakuje.
Podziwiał jej grację, zręczność i czuł, że w sercu wzbiera gigantyczna
atencja.
Gdyby tak umiał zdobyć się na śmiałość, natychmiast rzuciłby się na
polepę, na kolana, wyszeptałby czuły sonet lub zaśpiewał cudną canto d'amore.
Akurat jednak żadnego sonetu nie mógł z pamięci przywołać.
Odkurzyć
odpowiednie woluminy, pomyślał i wyszukać adekwatne do powagi sytuacji
poematy.
Nie miał też zbyt rozwiniętego talentu muzycznego, więc uznał, że z
tym drugim nie ma sensu ryzykować niepotrzebnie, tym bardziej, że właśnie co
usłyszał, jak pięknie śpiewała krasnoludka. Pozostało efektowane padnięcie na
polepę. No tak, ale z klęknięciem mogłoby wyjść niezbyt szczęśliwie, bo od dawna
strzyka mu w kolanie i ciężko powstać z przyklęku bez stękania.
Po
błyskawicznym namyśle uznał, że najlepszym wyjściem będzie bezpośrednia rozmowa
z piękną sąsiadką wraz z próbą zauroczenia ją swoim sex appeal'em osobistym i
erudycją.
- Coś jeszcze dla szanownego pana?
- Tak, chciałbym... chciałbym
- spojrzał w jej oczy i w duchu zaklął: raz jednorożcowi róg odpiłować -
Chciałbym... aby tak...
- A dajcie dziewczyno drugą malinówkę z konsumpcją na
miejscu, hrrr... i mać jego tudzież! - zawołała od progu Hawra, która właśnie
dopiła malinową alpagę i poczuła, iż nadal dręczy ją pragnienie.
No i po
okazji! Grimbaldem aż zatrzęsło z oburzenia, jednak wrodzona dyplomatyczność
wzięła górę i zamilkł.
- Zaraz usłużę szanownej pani jeno sprawunki tego
dżentelmena zakończę.
- Ja poczekam, proszę obsłużyć w pierwszej kolejności
Hawrę.
Okazało się, że baba leśna po dokonaniu zakupu wcale nie miała zamiaru
wyjść. Odkorkowała butelkę z malinowym trunkiem i zagadnęła Grimbalda.
-
Miałam się już czas jakiś temu zapytać, ale zatarło mi się w pamięci... wrrr...
bodaj to na nich spadną sklerotyczne spazmy i pląsawica Huntingtona. Abo
małżonka wasza prosiła mnie onegdaj, co bym zacnym czarem wspomogła działania
partyjne... Nie powiem ona w zamian również wspomogła... hrrr. - Upiła łyk wina
i mlasnęła.
- I ten... Co to ja? A tak. Miałam już takie jedno zgrabne
zaklęcie rzucić ale żem se uświadomiła... że nijak nie mogę przywołać jej
imienia. Jak to waszej jest? Boć Grimbaldowa to po mężu, ale jak jej przy
urodzeniu dali?
Grimbald Wspaniały nadął policzki, potrząsnął z politowaniem
głową i oznajmił;
- Eeee...
- Właściwie to racja - wtrąciła Paupella
Niezdobyta - mnie też ciekawość bierze, jakże to sąsiadce na imię.
- Eeee...
- powtórzył krasnolud.
Odkąd sięgał pamięcią, czyli od początku małżeństwa,
bo lata przed nim zatarły się jakoś w pamięci, wołał na swoją połowicę wpierw;
kochanie, słoneczko, kiciuniu, potem żono, aż w końcu tak jak wszyscy
Grimbaldowa albo zwyczajnie; ej.
Przecież musi mieć jakieś imię? Wstyd!
Wstyd przed Paupellą i trochę mniejszy wstyd przed Hawrą. Jak tu z tego
wybrnąć?
- Eeee, nie wiem czy mogę, ot tak sobie ujawniać głęboką, osobistą
tajemnicę persony publicznej. Pozwolicie, że skonsultuję to z odpowiednimi
organami władzy i... ten... Wtedy to... Wtedy to oznajmię z pełną stanowczością
i konsekwencjami... Jednak zapewniam, że imię mojej małżonki owiane jest mgiełką
delikatności i brzmi niczym najprzedniejsza muzyka... wręcz śpiew syreni... Ten
tego... Co to ja?
Obie panie patrzyły ze zdziwieniem na Grimbalda, a ten
nieoczekiwanie uczuł, że bardzo mu się spieszy do domu.
- Przepraszam, ile to
płacę za zakupy? Dziękuję i do widzenia szanownym paniom.
Wybiegł ze sklepu z
pełnym koszykiem do zakupów Grimbaldowej.
A niech to! Tak dobrze mu szło i
Paupella już prawie była jego! Wszystko wskazywało na to, że spotkanie przy
ladzie podąża w niezwykle obiecującym kierunku. Było tak tajemniczo i
kurtuazyjnie, trochę melodramatycznie, ale z wyczuwalną nutką niepokojącej
kokieterii. Niech to! Musiała napatoczyć się ta Hawra i wydobyć na światło
dzienne ciężkiego kalibru enigmę rodzinną! Spokojnie. Nie wszystko jednak
stracone, przecież Paupella teraz w zasięgu ręki, wstępnie już urobiona,
oczarowana...
W domu wciąż pusto, żona nie wróciła jeszcze ze spotkania
partyjnego. Odłożył zakupy na stole.
Jak ma na imię Grimbaldowa? Gdzie to
odnaleźć? Hmm... Jest! Mam! W cyrografie małżeńskim powinno widnieć czarno na
białym.
Wydobył z dna szuflady szkatułkę z papierami. Umowa o pracę na
kopalni - nie, kwit zastawny - nie, akt własności chałupy wraz z
przynależnościami - nie... Jest! Akt ślubu.
Drżącymi dłońmi rozwinął rulon i
wczytał się w tekst.
O! Tu!
Przeczytał raz i drugi.
Jak? Jakoś sobie
nie kojarzę, żebym tak do niej mówił kiedykolwiek. Widać musiałem "kotkować"
albo "misiować" w narzeczeństwie.
No nic, tu jasno stoi, że Grimbaldowa ma
na imię... Preponderancja. No tak... to sporo wyjaśnia...