Ostatnio, w związku z zawirowaniami zawodowymi, los zetknął mnie z pewnym mężczyzną. Hmmm... Przystojny, elokwentny, dowcipny, a miejscami wręcz szarmancki... Jednak gdy przysłuchałam się jego wywodom, jakoś tak przypomniała mi się ta historia:
Wiecie jak to mówią, jak komuś w czymś zabraknie, to dobry Bóg w innym mu wynagrodzi? Taaa, ale mówią jeszcze wiele innych bzdur, więc dlaczego akurat w tę uwierzyć? Mnie to na przykład matka wmawiała przez wiele lat, że do ojca podobna jestem, a w to akurat, to nawet zdziadziały, lekko na umyśle szwankujący stryjek Hipolit nie dawał wiary. No tak, ale ja nie o tym miałam... Zatem, naszło mnie, aby was uraczyć historią o mojej rodzinie, a bliżej to o kuzynce Klarysie. Właściwie, znam setki fajniejszych opowiastek, ale dzisiaj akurat mam ochotę opowiedzieć o niej.
Odkąd pamiętam w sondażach rodzinnych Klarysa miała najlepsze notowania jako panna na wydaniu. Była najpiękniejsza, najzgrabniejsza, w jej szafie wisiały najbardziej odjechane ciuchy i ogólnie cool laska z niej. Wpadałam w czarną dziurę kompleksów po samo moje zbyt wysokie czoło i włosy koloru, których właścicielkę określa się eufemistycznie jako szatynkę, gdy tylko kuzynka zbliżała się na odległość mniejszą niż sto metrów ode mnie.
Czy ja się wam nie narzucam z tą opowieścią? Nie? No to jadę dalej.
Klarysa to był ktoś... dama. No serio, nie że dama, tylko - Dama. Ciotka Wandzia, jej matka to niby z jakiś tam książąt pochodziła i mezalians poczyniła, gdy się z moim wujkiem Robertem, a swoim mężem spiknęła. Cioteczka Wandzia szyku zadawała na każdej większej rodzinnej imprze. Niby nic, takie tam, paluszek odchylony pod niewiarygodnym wprost kątem od szklanki z herbatą, a już miało się wrażenie, że to saska porcelana w jej ręku zagościła, albo lekkie skrzywienie ust, gdy stryj Hipolit odstawiał swój stały numer z wężem, lepiej nie pytajcie o szczegóły, a już wszystkim, choć podobał się od lat, wydał się prostacki i żenujący.
W każdym razie Klarysa dorastała jako ta, co to rodzinie splendoru przysporzy i wyniesie nasze nazwisko na niedostępne dotąd wyżyny towarzyskiej elity. Nie żałował wuj Robert na jej edukację i posyłał do szkół znamienitych, elitarnych i takich, co w nich czesne większe było niż roczny zarobek mojej matki. Inwestował w jedynaczkę większy procent swoich sporych zarobków, a zapewne i zaskórniaków nie żałował. I zupełnie zniesmaczony był faktem, iż bez tego wszystkiego dostałam się na ten sam uniwerek co ona. Jego żona pracą zawodową swoich szlacheckich genów nie brudziła, ale miała z czego tak zwane kupony odcinać, czyli ciągnęła kaskę na córunię z jakiś tam funduszów powierniczych. Mam nawet po cichu podejrzenie, że na osiemnastkę to ciotka fundnęła Klarysie większy biust. No, bo sami powiedzcie czy to normalne, że przez kilkanaście lat kuzyneczka cycki miała jak sadzone jajeczka, aż tu nagle wybujały jej i urosły jak u tej oldskulowej gwiazdeczki z tego klipu "boys, boys, boys". Kiedyś, po całkiem sporej butelce wina, wypitej z Klarcią w przystani jachtowej, gdzie to mnie z litości zabrała, albo też żebym za fajne tło robiła, spytałam się jej wprost o ten hormon wzrostu, ale zabiła mnie ironicznym skrzywieniem ust i zwróceniem uwagi na moje własne mankamenty i niedostatki. W sumie miała rację, nie brakowało ich i powinnam na nich się skupić.
Rozgadałam się? Dobra, już schodzę na konsensus.
Jednego razu gruchnęła wieść w rodzinie, Klarysa znalazła rycerza swego serca. A właściwie, to on ją znalazł. Wysupłał gdzieś na kampusie, gdy z ekstra top kumpelami biegła z jednego modnego wykładu na inny równie pożądany w światku studenckim.
Facet był wykładowcą, snobem, bywalcem co lepszych imprez, czyli tak zwanym celebrytą i jeździł białym, odjechanym, oldskulowym Mustangiem z sześćdziesiątego czwartego ze skórzaną tapicerką. Z racji tego nazywany był Księciem. Wyglądał jak skrzyżowanie Banderasa z Clooney'em, głos miał lekko zachrypnięty, akurat na tyle aby w prawidłowo reagującej kobiecie wywołać odpowiednie dreszcze, w odpowiednich miejscach. Każda, ale to każda panna co miała normalnie poustawiane w głowie marzyła, aby ją przewiózł tym gruchotem, a przynajmniej pokazał się z nią w nim w odpowiednim miejscu. Wtedy jej notowania skakały o jakieś osiemdziesiąt procent wśród innych lasek, a u facetów... to w sumie nie wiadomo, bo żaden nie chciał się konkretnie w tym względzie wypowiedzieć. I kiedy my, szare tło, studentki jak ja, dla księżniczek, takich jak Klarysa, marzyłyśmy na naszych lichych tapczanikach w akademikach o bajce z Księciem w roli głównej, moja kuzynka, w wynajętym, luksusowym M-4 zdobywała swojego rycerza, pozbawiając nasz złudzeń i sprowadzając na tory realizmu.
Przedstawiła go naszej rodzinie na imprezie z okazji srebrnych godów moich rodziców. Jezusicku słodki, chyba z premedytacją wybrała tę okazję, by mnie pogrążyć. Ojciec, jak matka twierdziła ten, do którego jak dwie krople dżemu podobna byłam, (pfe!), świętował to już od tygodnia, choć zawsze twierdził, iż to powód do żałoby i okazja nawiązania do starej, męskiej tradycji poczucia w sobie powołania i tylko dlatego, że zapatrzył się na cycki mamy nie zauważył go w odpowiedniej chwili. Klarysa wkroczyła, nie weszła bo wchodzić to ona chyba nawet nie umiała, wkroczyła uwieszona u ramienia Księcia w nasze skromne, bez przenośni, progi. A on, on to jak prawdziwy rycerz wręczył naręcze kwiatów mojej matce, a ojcu butelkę z taką etykietką, co to stary na oczy nie widział i pewnie już więcej nie zobaczy. Obleciał rycerz z uściskiem ręce wszystkich ciotek i wujków, chwilę dłużej pozostając przy rodzicach swojej damy serca, no i dotarł do mnie. Czekałam na ten moment i w myślach układałam jakąś niezwykle dowcipną i powalającą z nóg uwagę, odpowiednią na tę okoliczność.
- A pannę to jakbym już skądś znał - zamruczał do mnie tym seksownie zachrypniętym głosem.
Bach! Koniec z moją erudycją, elokwencją i co tam jeszcze można mądrego wstawić. Zachichotałam jak upośledzona umysłowo pensjonarka, brakowało do tego obrazu nędzy i rozpaczy pąsu na twarzy i jakiegoś frymuśnego dygu.
- To Róża, moja kuzynka. Wyobraź sobie, że jest wielką wielbicielką twoich wykładów i twojego samochodu.
Wiedziałam, że na Klarcię mogę liczyć jak na Poczerniałego Zawiszę. Skoro może mnie pogrążyć, to zrobi to z wdziękiem i polotem i nawet się nie spoci przy tym. Tym razem jednak jej ironia nie trafiła w odpowiednie miejsce. Facet spojrzał na mnie z niekłamanym zainteresowaniem.
- Interesujesz się starymi autami?
- Trochę - udało mi się przez ściśnięte gardło wydobyć jedno słowo.
- Ten mój to...
- Ford Mustang, model z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego, czyli z tak zwanej pierwszej generacji, zbudowany na bazie modelu Falcon, z czterostopniową, manualną skrzynią biegów, silnikiem K-Code o mocy 271 koni mechanicznych... - przerwałam mu, a słowa wylatywały ze mnie jak spieniony lub wpieniony potok.
Bingo! Oniemiał i wpatrywał się przez moment we mnie jakbym wypiękniała do poziomu Angeliny Jolie.
Trwaj chwilo, jesteś piękna!
No i potrwała, rzeczywiście chwilę, bo Klara pociągnęła swojego księcia za rękaw garnituru, jak nic szytego na miarę i głosem jak osłodzona melasa wyszeptała:
- Cukiereczku, nie zaczynaj proszę, chodź wołają nas do stołu.
Posadziła go przy ciotce Wandzie, a swój nanotyłeczek przysunęła do niego z drugiej strony. No toś chłopie okrążony przez ciężką artylerię i lekką jazdę, nic tylko się okopać i prenez vos positions, pomyślałam. No i w sumie to prawie byłby koniec epizodu, bo gość już przez resztę wieczoru patrzył tylko w tą swoją sweetaśną damulkę. Ja zostałam z wiedzą o motoryzacji i swoją chwilą szczęścia uwijając się przy obsłudze gości rodziców. Wyszłam na papieroska, przed dom zmachana i co tu dużo mówić zniesmaczona gruchaniem mojej kuzyneczki i jej amanta. Wieczór oferował przyjemny półmrok i zachwycająca świeżość powietrza. Przeszłam ze róg domu, tam gdzie nikt z krewnych nie będzie mnie szukał. Zaciągałam się z lubością, myślami rozsiadając się na skórzanej tapicerce rocznika sześćdziesiąt cztery.
- Widziałem jak się na mnie patrzyłaś przez cały wieczór.
A niech to! Znalazł mnie tu. W mroku wydawał się równie interesujący co w świetle. Milczałam jednak, bo co odpowiedzieć na takie stwierdzenie? On też stał w milczeniu i palił swoja fajeczkę. Nagle poczułam jego dotyk na ręce. Ujął ją i... położył na swoim rozporku.
- Przecież widziałem, że masz ochotę... - jego ochrypły głos wciąż robił wrażenie, wywołując odpowiednie dreszcze w odpowiednich miejscach.
Zacisnęłam palce na wybrzuszeniu wbijając je z całych sił, a on z całych sił wrzasnął. Odskoczył. Nic nie poradzę, taki conditioned response się u mnie odezwał.
- Suka - wysyczał mój rycerz i zmył się w mroku wieczoru.
No cóż, szlachetność rumaka nie musi automatycznie przekładać się na jego właściciela, przeszło mi filozoficznie przez myśl. Spokojnie dopaliłam papieroska.
Może was to zdziwi, a może i nie, ale rzucił on Klarysę jakieś trzy miesiące później. Oficjalna wersja brzmiała, iż to ona uznała, że dzielą ich różnice światopoglądowe nie do pogodzenia. Żałoba w rodzinie z tego powodu, objęła większość jej członków i objawiała się zakazem imprez rodzinnych na co najmniej pół roku. Mnie tam wsio rybka i tak miałam po dziurki w nosie tych spotkań i upajania się widokiem odchylonego paluszka cioci Wandzi.
Myślicie sobie pewnie po cichu, że to historia z morałem i happy endem, że na przykład Książę się nawrócił, przeprosił i uznał, że mnie za równie wartościową co jego samochodzik dziewczynę? Otóż nie, rycerzyk obwoził się dalej z inną klarysopodobną panną i nigdy moja osoba nie zaprzątnęła mu więcej myśli.
Chociaż moment, jest morał, może nie najwyższego lotu, ale jest. Jednego dnia po kampusie gruchnęła wieść, że na wychuchanym lakierze na boku Mustanga ktoś wyskrobał trzyliterowe słowo godzące w honor i męskość Księcia. To nic, że być może pisownia nie do końca zgodna z zasadami ortografii, ale jakże trafnie oddająca ducha i prawość charakteru właściciela auta. W sumie tylko trochę szkoda autka.
Miałam o Klarysie opowiadać? No tak, ale jakoś tak wyszło o Księciu...
Miałam o tym zetknięciu zawodowym opowiadać, a znów wyszło o Księciu ;)