Martynę poznałem ponad rok temu, trochę przypadkiem, a trochę pomagając temu przypadkowi. Lał deszcz i schroniłem się w bramie, a ona właśnie stamtąd wychodziła. Spojrzałem prosząco spode łba w jej zielone oczy. Przybrałem pozę zbitego psa, musiałem wyglądać żałośnie i chyba właśnie to sprawiło, że okazała zainteresowanie. Zamieszkaliśmy razem w jej małym, jednopokojowym mieszkanku. Dwoje odludków połączonych samotnością, ale uczących się czerpać przyjemność ze swojego towarzystwa. Układ był jasny, mamy siebie, ale nie płaczemy, gdy któreś musi się oddalić. Różnie to bywało, czasem ja siedziałem sam jak palec cały dzień w mieszkaniu, czasem to ją zostawiałem na wiele godzin, by móc zająć się swoimi sprawami. Jedynym, w miarę stałym punktem naszych relacji był spacer do parku oddalonego o dwie przecznice. Wychodziliśmy około osiemnastej i przynajmniej godzinę tam przebywaliśmy. Latem ciepłe promienie słoneczne umilały nam wypoczynek wśród zieleni, zimą cieszyliśmy się jak dzieci z białego, nieskazitelnego puchu, jesienią maszerowaliśmy wytrwale, nie zważając na obmywające nas strugi deszczu. Uwielbiałem te chwile i bywały dni, że już od wczesnego ranka czekałem na nie.
Tego dnia padało, ale świat nie stał się przez to ponury, raczej pobudzający i przynoszący radość. Nosiło mnie, zostawiłem Martynę w tyle i postanowiłem zobaczyć, czy dzieje się coś ciekawego koło fontanny. Dziwne, ale była czynna i rosiła strugami wody zmieszanymi z deszczem. Patrzyłem chwilę urzeczony... I nagle zza postaci nimfy z dzbanem i zasłony ze słoty wyłoniła się ona, najpiękniejsze stworzenie na świecie. Biegła nie w panicznej ucieczce przed opadem, ale tak jak ja niesiona euforią dnia. Nieduża, zgrabna, poruszająca się z niewiarygodną gracją. Długie, rude włosy zlepiły się od wilgoci, ale to czyniło ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Mijając mnie rzuciła spojrzenie na moją, równie skamieniałą jak nimfa w fontannie, postać. Te oczy! Utopiłem się w ich brązowej barwie. Ogarnął mnie jej zapach, odurzył i przykuł do ziemi. Nie byłem w stanie ani wydobyć dźwięku, ani ruszyć jakąkolwiek kończyną. Stałem i patrzałem, jak się oddala. Z odrętwienia wybudził mnie dopiero zażywny jegomość próbujący nadążyć za moim ideałem i wykrzykujący jej imię:
- Sara! Sara! Saaaaaara!
A więc tak nazywa się ta, która zawładnęła mną w jednej chwili życia. Sara. Rudowłosa, kasztanowooka Sara.
- Tu jesteś urwisie! - Martyna dogoniła mnie.
Nie umiałem spojrzeć jej w oczy i spuściłem wzrok. Podbiegła do mnie.
- Wystarczy tego dobrego, Boguś. Wracamy. Oboje jesteśmy zmoczeni i kto wie, czy nie skończy się przeziębieniem. Marsz do domu - rozkazała z wyrzutem.
Posłusznie poczłapałem za nią. Odechciało mi się żyć, skoro najcudowniejsze, co mogło mnie spotkać, przemknęło jak burza obok i zniknęło z życia.
Okazało się jednak, że ani żadne z nas nie przeziębiło się, ani prześliczna Sara nie przepadła na zawsze. Spotkałem ją trzy dni później. Wieczór dla odmiany rozpieszczał wszystkich promieniami zachodzącego słońca, a ja poczułem, że moje istnienie znów ma sens, gdy tylko między drzewami w parku mignęła mi rudowłosa, niewielka postać. Serce zaczęło pracować dwa razy, nie, trzy razy szybciej, chciało mi się skakać, biegać, robić cokolwiek, co pozwoliłoby wyładować pozytywną energię, która mnie ogarnęła na jej widok. W tym dniu nie przybliżyła się, jegomość trzymał ją blisko siebie, a ja też nie mogłem się oderwać od Martyny. To nic, do szczęścia wystarczyło, że Sara pojawiła się ponownie i oznaczało, że mieszka w pobliżu, że też spaceruje w naszym parku, że nie zniknie na zawsze z mojego życia. Zawyłem z radości. Martyna spojrzała na mnie z dezaprobatą:
- Nie wiedziałam, że tak potrafisz.
Teraz dni stały się udręką i rozkoszą oczekiwania na wieczorny spacer wśród drzew. Różnie jednak bywało, czasem deszcz krzyżował plany i moja luba wraz z jej przysadzistym partnerem nie pojawiali się, czasem migali mi z daleka, ale bywało, że mijałem się z Sarą, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia i czując aurę radości ze spotkania.
Tego popołudnia było pogodnie, nie za gorąco i nie chłodno. Fontanna przyciągała spacerowiczów i w jej kierunku udaliśmy się z Martyną. Sary nie widziałem od kilku dni, ale miałem przeczucie, że właśnie dziś ją spotkam. Ciągnąłem Martynę niecierpliwie, aż zasapała się lekko.
- Boguś, co się dzieje? Dlaczego tak pędzimy?
Rozglądałem się. Czułem, że wnet, że niebawem.... Jest! Jest! Stała na skraju trawnika i wyraźnie czekała na mnie. Nareszcie! To ten moment. To wreszcie ta chwila, gdy poznamy się bliżej. Pobiegłem jak opętany w jej stronę. Ten zapach! Oszałamiający, pobudzający, intensywny... zapach prawdziwej miłości. Tym razem nie udawała obojętności. Jak oszalali pognaliśmy razem w kierunku gęstwiny krzewów, aby choć na moment skryć się przed spojrzeniami i być sam na sam. Nareszcie! Przytuliłem się do niej, nie stawiała oporu, wręcz przeciwnie z chęcią odwzajemniała pieszczoty. Zwariowałem. Nie obchodził mnie park, miałem gdzieś spacerujących w nim ludzi, i biegające zwierzęta. Chciałem i musiałem ją posiąść. Teraz! Natychmiast! Już! W głowie mi szumiało, a ciało reagowało z ogromną intensywnością. Była moja, tylko moja.
- Saaaaaaara - wydarł się z całych płuc jegomość.
- Booooguś! Booooguś! - wtórowała mu Martyna.
A co mi tam? Raz się żyje! Niech szukają, niech wołają, nie obchodzi mnie co będzie potem. Teraz jest Sara i tylko ona się liczy.
Pierwszy przedarł się przez krzaki i dopadł do nas jegomość. Stał przez chwilę jak wyryty, nie wierząc własnym oczom.
- Saaaara - lamentował - Sara, jak mogłaś?
Chwilę później pojawiła się moja Martyna i o dziwo, wcale nie krzyczała tylko zaczęła się śmiać. Zanosiła się śmiechem trochę histerycznie, a jegomość wodził zdumionym wzrokiem od niej do nas i z powrotem.
- Sara - jęknął raz jeszcze i odwrócił się w kierunku Martyny. - Co panią tak bawi? To przecież potworne, straszne, karygodne. Moja rasowa jamniczka, moja sunia, moja Sara i ten pani... kundel.
Martyna podeszła bliżej do nas połączonych w miłosnym akcie. Przykucnęła i pogłaskała najpierw moją rudowłosą wybrankę, a potem poklepała mnie.
- Ty huncwocie, ty łobuzie, to dlatego tak dziwnie zachowywałeś się od jakiegoś czasu, to do niej tak gnałeś. Ech, Boguś... myślałam, że niedojda z ciebie, a tu proszę... takie coś.
Znów się roześmiała, jakby to był najlepszy dowcip. Odwróciła sie do jegomościa.
- No tak drogi panie, rasowe potomstwo z tego raczej nie wyjdzie, prędzej koktajle wieloowocowe, ale jak pan widzi my już nic na to nie możemy poradzić. Proponuję rozejm.
Wyciągnęła rękę na zgodę i niebywałe, jegomość też uśmiechnął się i podał jej dłoń.
- Pod warunkiem, że bierze pani pół miotu i partycypuje w kosztach związanych z ciążą i połogiem.
- Jasne drogi panie, jasne, mogę brać udział w porodzie, połogu i co tam pan jeszcze do partycypacji wymyśli.
Śmiali się już oboje, a moja piękna patrząc mi w oczy też promieniała radością.
Zaczął padać deszcz, studząc nasze miłosne zapały i zlepiając włosy rudej ukochanej. Jeszcze w powietrzu unosił się jej oszałamiający zapach, gdy zaczęło być jasne, iż ten niezwykły moment dobiega końca. Pozwoliłem zapiąć sobie smycz i posłusznie podreptałem za Martyną. Tak to już u mnie jest, że najbardziej niezwykłe momenty życia obmywane są wodą.