Choć dzień jeszcze nie wybudził się na dobre z miejskiej, dusznej nocy, Władeczek już odczuwał diablne znużenie. I wcale nie było ono spowodowane przedłużającym się brakiem zajęcia rutynowego, zwanego pracą, czy też bezcelowym wysiłkiem fizycznym, przez jemiołów określanym gimnastyką, albo i też wysiłkiem intelektualnym, lub… Właściwie nie ma co dalej kombinować i wymieniać ; Władek bowiem wyczerpany był brakiem perspektyw na szaleństwa sercowe zwane pospolicie zakochaniem.
No bo jak to tak?
Maj już przyszedł i wszyscy wkoło oczadzieli, nie wyłączając znajomej sąsiadki, podstarzałej wdowy Eulalii, robiącej oczy dziwnie marzące do listowego, co więcej również sklepikarza, stójkowego w wieku przedemerytalnym, jak i też pana Zygmunta -„złotej rączki” z ulicy Owsianej. No i właśnie Władek, też by tak chciał leguralnie, jak Lila (tyle że nie do listowego, stójkowego, sklepikarza oraz pana Zygmunta-„złotej rączki”). Wstyd się przyznać, ale w ostatnich tygodniach posuchy miłosnej to nawet nie miał okazji uszczypnąć entuzjastycznie jakąkolwiek pannę, w co nieco. W minionych miesiącach nie wysłał ani jednego liściku intymnego z wyznaniem: „się mi podobasz”, ani też nawet nie było kogoś, do kogo miałby ochotę takowy ekspediować. Amba... Nie wspomnę też , że ostatniego, skradzionego, zasuszonego już buziaka, którego chowa wciąż na dnie serca, trzyma aż od października zaprzeszłego roku, gdy to nieco oszołomioną nadmiarem wyznań, emocji, wina porzeczkowego oraz smutku w tonie pożegnalnym, pannę Alutkę, odprowadzał na stację kolejową. Wracała nieboga skruszona, w lekkiej niesławie, po wielkomiejskich wojażach na łono rodziny, na prowincję. A Władek jako jedyny ze znajomych, niepoczuwający się do jej niesławy, odprowadził ją w ten pożegnalny, jednostronny „rejs” ku osamotnionemu macierzyństwu.
- Ech, posrany ten żywot - westchnął pragmatycznie nasz bohater.
Ulica, w przeciwieństwie do Władka, była już całkiem obudzona, a nawet i pobudzona, czemu dawała wyraz poprzez przekrzykiwania przekupnia stojącego na rogu Uroczej i Wolnej, odgłos końskich kopyt, stukających o bruk, przy ciągnięciu zbyt ciężkiej dorożki, jak też świergot grupki wróbli, walczących o okruszki z pobliskiej piekarni Żyda Jedediasza, albo i też przeciągły gwizd lokomotywy z pobliskiego dworca kolejowego. To ostatnie przywołało bolesne wspomnienie z dna duszy Władysława i wstrząsnęło jego pokładami liryzmu wewnętrznego oraz wywołało mocne pragnienie (jak najbardziej dosłowne).
Posrany ten żywot i zwyczajnie durny! - Już nie westchnął, a wręcz zakrzyknął nasz bohater, mijając paskudną spelunkę, zwaną przez znawców tematu „Parowozownią”.
Okna tego zakładu gastronomicznego, choć nie do końca wymyte, ukazywały jednak cokolwiek z wnętrza lokalu. I choć w jej wystroju nie było w sumie nic, czym przechodzień z ulicy mógłby poczuć się przyzwany, to jednak pewien szczegół przykuł wzrok Władysława. Uchwycił bowiem zarys postaci dziewczęcej sunącej ścierką w poprzek blatu stolika. Przychyliła się ona przy czynności tej tak, iż zarys jej nóżek wręcz onieśmielił na moment, stojącego na środku trotuaru Władysława. Na szczęście, jedynie na jakieś piętnaście sekund, bo potem zaraz zebrał odwagę w sobie i wkroczył w czeluści pokoi mrocznych, zwanych przez znawców i bywalców, nie bez kozery, „Parowozownią”.
A tam…
Dziewczę, które Władek poznał już na tyle, by wiedzieć, iż podejrzewać można, że schludne i dbające nad wyraz o czystość, okazało się również być… jawną anielicą. Włos półdługi, jasny, ściągnięty w filuterny ogonek z tyłu głowy, oczęta lazurowe, usta wygięte w najpiękniejszy uśmiech pod słońcem polskiem oraz… i tu wręcz wryło Władysława w podłogę – zjawiskowe absolutnie nogi. Nogi, jakich nie powstydziłaby się najbardziej rasowa na świecie klaczka arabska czystej krwi! Nogi, które oszałamiały na wskroś i uduchowiały równolegle.
Tak jest! To właśnie była owa miłość od pierwszego wejrzenia! To było to, czego szukał Władek bezkompromisowo; to grom z jasnego nieba, objawienie, a nawet wręcz; jakieś takie zesztywnienie buduarowe. No teraz to tylko objawić się pannie z najlepszej strony, pokazać, iż jest się nie byle fatygantem, teraz to tylko, olśnić, rozentuzjazmować, rozpalić do czerwoności, a potem tylko poprowadzić do ołtarza i żyć... bardzo długo i bardzo szczęśliwie w małym, białym domku na przedmieściach. Mieć psa rasy bardzo wybrednej, dwoje dzieci, pelargonie w oknach… Ach! A..., i zapytać się wpierw, o imię tej anielicy.
I od tego właśnie postanowił zacząć romans nasz Władeczek.
Usiadł przy drugim stoliku od ściany, założył nogę na nogę w bardzo eleganckim stylu, przywołał wykwintnym ruchem ręki pannę i zadysponował sobie pokaźne śniadanko.
Gdy dziewczę podawało do stolika zamówienie, Władysław stentorowym głosem (specjalnie obniżył go o dwa tony) zagaił:
- A taka alegancka panienka to jak nic musi mieć bez liku absztyfikantów.
- A gdzieżby? Szanowny pan raczy se poważne żarty stroić – burknęła kelnereczka.
- Powaga! Nie żebym tak bez salonowego alibi pannie kity wciskał. - Na poręczenie swych słów i intencji szanowny pan buchnął się w pierś z całej siły, co zresztą sprawiło, iż połykany właśnie śledzik w zalewie octowej lekko ugrzązł w gardle.
Gdy już doszedł po długim kasłaniu do siebie lekko zachrypniętym głosem wydusił:
- Kieliszeczek, złociutka, bo mnie coś w cherchlu utknęło.
Panna w try miga uwinęła się z poleceniem, tym bardziej, iż poza panem Władysławem nikogo jeszcze ze stałych bywalców oraz innej klienteli w restauracji nie było.
I wtedy Władeczek przystąpił do bezpośredniego szturmu:
- A taka fajnista panienka to i imię musi mieć najpierwsze, co?
Kelnereczka lekko przymrużyła oczy i przenikliwie popatrzyła. Nie od razu odpowiedziała. Widać była z tych bardziej na bajer ostrożnych.
- A nawet jak fajniste, to co?
- Eee, panna pewnie pomyślała, że jaki chomąt ze mnie jednakowoż? A to nie tak. Mnie to chce się poznać imię takiego anioła, jak pani. Modlić się potem będzie do kogo w wolne popołudnia…
Widać argumenty trafiły do dziewczęcia, bo krótko odpowiedziała:
- Kazimiera.
Po czym odeszła do swych obowiązków truchcikiem, bowiem właśnie weszło dwóch klientów i od progu zawołało iż, trochę ich po wczorajszym suszy.
Rzucił Władysław jeszcze spojrzenie na odchodzące, bajeczne łydki, westchnął i przepił sam do siebie.
- Strzała!
Po czym raz jeszcze westchnął.
- Ech lalki, laki...
A gdy skonsumował zadysponowane śniadanko nadal czuł głód, tyle że głód jakby bardziej miłosny…No i też poczuł pragnienie, tyle, że to, to diabelsko gastronomiczne.
- Panno Kazimiero! – Zakrzyknął w stronę baru.
- No jestem. – stanęła lekko zdyszana przy stoliku. – Czymże to usłużyć szanownemu?
- Hrabini! Seteczkę gołdy momentalnie!
- Już się robi! - Furknęła i tylko jej nieziemskie łydki ponownie zamigotały w oczach Władysława.
cdn. (może)