Julia przyglądała się bacznie swojej twarzy w lustrze.
Nos
w porządku, czoło też, usta ujdą, oczy mogłyby mieć bardziej intensywny
kolor... ale rzęsy? Za krótkie, za proste, za rzadkie. Masakra jakaś.
Jezu, wyglądam jak jakaś dziunia.
- Mamo! Maaaaamo!
Olga wpadła niczym bomba do łazienki.
- Co się dzieje? Julka?
- Mamo?
- Tak kochanie? Coś złego się dzieje?
- Mamo, popatrz na moje rzęsy.
- Co?
Podeszła
bliżej córki, by przyjrzeć się jej przymkniętym oczom. Serce wciąż
mocno waliło i czuła, jak drżą jej dłonie. Przestraszyła się słysząc
rozpaczliwe wołanie i przez te kilkadziesiąt sekund zanim dotarła do
łazienki, przemknęły jej przez myśl co najmniej trzy straszliwe powody
krzyku. Ostatnio na wszystko reagowała emocjonalnie i zbyt nerwowo.
- Nie, nic nie widzę. Co z nimi nie tak?
- Mamo, to jakaś masakra! Jak mam się tak pokazać?
- Ale jak?
- No sama popatrz, rzęsy mi się jakoś tak rozdzielają, są zbyt proste i rzadkie i wyglądają obleśnie.
- Jezu, Julka! Co ty wygadujesz? Masz normalne rzęsy i nie wiem, o co tyle zamieszania.
- Ależ oczywiście! Wiedziałam, że mi nie pomożesz! Wielkie dzięki!
Wbrew
sytuacji, krzyki córki działały na Olgę uspokajająco. Tak, takie
właśnie powinni mieć problemy. Dorastanie dzieci, oburzenie nastolatki,
uczenie się akceptacji swojego ciała i wyglądu.
- Córciu....
Kochanie. Uwierz, twoje rzęsy wyglądają bardzo ładnie. Jeszcze nie raz
znajdziesz w sobie coś, co chciałabyś poprawić, zmienić, jednak z czasem
zauważysz, że wcale nie jest to takie złe, jak się początkowo wydawało i
właśnie te rzeczy sprawiają, że jesteś jedyna i niepowtarzalna. Jeśli
tak bardzo ci zależy na korekcie, podkreśleniu, pozwolę ci używać mojej
maskary. Tylko proszę, żebyś delikatnie z niej korzystała...
delikatnie... i tylko na jakieś szczególne okazje.
Kiedy wyszła z łazienki, głęboko odetchnęła, nawet zdobyła się na uśmiech. Ach, te dramaty nastolatek.
Budynek
sądu, w którym mieścił się wydział ksiąg wieczystych, wyglądał nobliwie
i wzbudzał należyty szacunek. Przestępując progi gmachu, od razu czuło
się atmosferę powagi prawa i ciężaru spraw jakie w nich się rozegrały.
Zajrzeć do księgi wieczystej można przez internet, jednak Robert uznał,
że aby dociec sedna tajemnicy domu, musi poczuć zapach i dotyk papieru,
na którym zapisana jest historia nieruchomości. Wylegitymował się
starszej pani siedzącej za biurkiem i przedstawił swoją prośbę.
- Chodzi panu o wypis?
- Nie, tylko o przejrzenie księgi wieczystej.
- Mogę panu podać najważniejsze informacje z komputera.
- No właśnie, że zależy mi na wglądzie w samą księgę.
- Hmm... skoro tak, w takim razie proszę usiąść i poczekać, muszę ją odszukać.
Przyniesiona
przez nią księga przypominała duży skoroszyt w tekturowej okładce,
przewiązany szmacianą wstążeczką. Robert przebiegał wzrokiem po
wyblakłych słowach, wpisanych starannymi, choć różnymi charakterami
pisma urzędników.
Adres, numer działki, powierzchnia, jest; właściciele.
Na
ostatnim miejscu wpisani byli oni: Robert i Olga Dec, nad nimi kobieta,
która im sprzedała nieruchomość, wyżej Konstanty Breitz, który
dziedziczył po Konstantym i Janinie Breitz. Lista kończyła się
tajemniczym wpisem: Abraham Lipski.
Dla dopełnienia formalności i pod
wpływem wnikliwego spojrzenia urzędniczki, Robert postanowił jeszcze
przejrzeć dział trzeci i czwarty księgi wieczystej. Uwagę przykuł wpis o
dożywotniej służebności na rzecz owego Abrahama Lipskiego, polegającej
na prawie mieszkania i użytkowania jednego pokoju i możliwości
korzystania z innych części domu i ogrodu. Wpis oznaczony był datą:
czternasty września 1938 roku, a zaraz pod widniała data jego
wykreślenia dwudziesty ósmy marca 1946 roku. Powodem wykreślenia była
śmierć dożywotnika.
Robert dokładnie spisał imiona, nazwiska, daty.
Ciężko
będzie to wszystko rozsupłać i poukładać, już i tak zbyt wiele czasu
poświęca tej sprawie, co w efekcie odbija się na pracy zawodowej.
Wyraźnie czuł niezadowolenie szefa i współpracowników.
- Tymek!
Krzyk
wyrwał chłopca z zadumy. Obejrzał się. W odległości kilku kroków stał
zdyszany Kostek. Opalony, włosy miał przycięte króciutko na jeża i jakby
od ostatniego spotkania trochę urósł.
- Dogoniłem cię.
- Czego chcesz? - burknął Tymoteusz.
- Ej no, stary, to tak mnie witasz?
- Wcale nie chce cię witać.
- Tymek, co jest?
- A co ma być? Nie mam zamiaru gadać z tobą, rodzice mi zresztą zabronili.
- Niby dlaczego? Co złego zrobiłem?
Tymek
wzruszył ramionami i odwrócił się, dając do zrozumienia, że według
niego rozmowa jest skończona. Kostek jednak nie dał za wygraną,
wyprzedził go i zaszedł mu drogę.
- Stary, to przecież ja... O co
chodzi? Wystraszyłem cię wtedy pod szkołą? Sorki. To on tak mi kazał,
uwierz... Kurde no... Tymek, naprawdę mi przykro. Poczekaj. Zaraz
wszystko ci wytłumaczę. No zatrzymaj się.
Tymoteusz przystanął.
- To mów.
- Kiedy nie wiem jak zacząć?
- Normalnie, od początku. I szybko, bo nie mam czasu.
- Dobra... Może jednak usiądziemy gdzieś, to dłuższa historia.
- Nie.
-
Okej, w takim razie będę się streszczał. Widzisz... faktycznie
zakumplowałem się z tobą, bo zamieszkaliście w tym domu, ale potem gdy
cię bliżej poznałem, to bardzo polubiłem. Jesteśmy przyjaciółmi,
pamiętasz?
Tymek prychnął niedowierzająco.
- Akurat uwierzę, dobrze wiem, że wcale nie zależało ci na mojej przyjaźni.
- Kurde stary... może na początku bardziej chodziło o dom, ale potem...
- O co, do licha, chodzi z tym całym domem?
Kostek
zamilkł. Przystanął i chwycił za ramię Tymoteusza, aby ten zrobił to
samo. Patrzyli przez chwilę sobie w oczy i Tymkowi przypomniały się
popołudnia spędzane w milczeniu nad błotnistą kałużą w ogrodzie. Poczuł,
że przez ciało przenika zimny dreszcz.
- To powinien być nasz dom - wyszeptał Kostek.
- Co?
- Tak mówi Tamten i ja... też tak czuję, to nasz dom.
- Ale jak wasz, skoro jest nasz?
-
No właśnie... jest wasz, a nie powinien. Należał do mojego pradziadka i
to ja... to znaczy mój tata... Tamten, jest prawdziwym spadkobiercą.
-
Kłamiesz! To co wygadujesz, to kompletne bzdury. Nie chcę cię znać! Nie
chcę słyszeć o Tamtym! Nie chcę! - Tymek odepchnął kolegę i puścił się
biegiem w kierunku domu.
- Tymek! - Kostek biegł za nim - Tymek! Wysłuchaj mnie proszę! Musisz wiedzieć! Zatrzymaj się! Tyyymek!
Tymoteusz jednak pędził dalej, zatykając dłońmi uszy. Pomimo tego krzyk kolegi usłyszał wyraźnie.
- Tymek! Jak będziesz gotów pogadać zostaw wiadomość przy kamieniach!
Robert
zdał żonie relację z wizyty w wydziale ksiąg wieczystych. Wyjął z
teczki zapisaną notatkami kartkę i pokazał listę nazwisk.
- Widzisz?
Z tego wynika, że Breitzowie otrzymali dom w darowiźnie od Abrahama
Lipskiego tuż przed wojną, w zamian ustanowili dla niego prawo
dożywotniego użytkowania. Warto by było dotrzeć do tej umowy i
dowiedzieć się czegoś więcej... Hmm... Sam Lipski nie pomieszkiwał u
nich długo, jak widzisz w czterdziestym szóstym wykreślono wpis. Kim był
ten Lipski? Dlaczego podarował obcym osobom okazały dom? Kim byli
Breitzowie?
- Nie wiemy czy byli sobie obcy - wtrąciła Olga.
- W sumie tak, ale coś mi mówi, że to żadna rodzina. Jakby to, do cholery, ugryźć?
- Może wujek Stach?
- Co wujek Stach?
-
No wiesz może on by pomógł? Sędzia na emeryturze, samotny... w dodatku
zawsze lubił kryminalne zagadki. Ma czas, doświadczenie i chęci też mu
pewnie nie zabraknie.
- A wiesz? To wcale nie takie głupie. Stachu
wciąż powinien mieć koneksje i dojścia do przeróżnych dokumentów...
właściwie to może być strzał w dziesiątkę. Jesteś genialna!
- E tam - zaśmiała się - wcale nie jestem... no może trochę... albo dobra, niech będzie; jestem genialna.
Popatrzył na uśmiech żony, ostatnio rzadko gościł na jej ustach.
-
Poczekaj, zaraz znajdę numer do niego. Mam go zapisany w starym
kalendarzu... Nie, powinnam w nowym też mieć, pamiętam, że
przepisywałam. Czekaj, czekaj. O jest! Popatrz. Ja mam zatelefonować,
czy ty? Może lepiej ty, bo wiesz... faceci zawsze się lepiej dogadają. A
z drugiej strony to mój wujek przecież i... Co mi się tak przyglądasz?
Jestem brudna na twarzy?
- Co? Nie... Masz najpiękniejszy uśmiech świata.
Tymoteusz o spotkaniu z Kostkiem opowiedział siostrze zaraz po powrocie do domu.
- Idiota kompletny jesteś, czemu go nie wysłuchałeś?
- Bałem się. Sami mnie nakręciliście przeciwko niemu.
- Oj no tak... ale w biały dzień na ulicy? Czego tu się bać? Przecież nie zjadłby cię.
- Łatwo ci teraz tak mówić... Jak go zobaczyłam, to mało co nie posikałem się ze strachu.
- No dobra, szkoda, ale wyszło jak wyszło... Warto jednak posłuchać co ten dupek chce nam wyjaśnić, to znaczy tobie.
-
O nie, nie namówisz mnie, żebym poszedł na spotkanie z nim, nawet
zanieść wiadomość nie pójdę. Za nic nie podejdę do tego paskudnego
kamienia.
- Tymek, to może być bardzo ważne.
- Nie... Jak będziesz mnie zmuszać, powiem rodzicom.
- Nie, spoko, nie będę cię... tylko napisz do niego, ja zaniosę.
- Jula, kurde, powiedziałem, nie pójdę na żadne spotkanie.
- Dobra spoko, tylko napisz do niego... Ja sama pójdę pogadać.