Dziwak_jakich_mało

 
Rejestracja: 2015-01-20
Bób, hummus, włoszczyzna.
Punkty142więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 58
Ostatnia gra

Jak Szwedzi i Norwegowie przełamali władzę 1 procenta

Jak Szwedzi i Norwegowie przełamali władzę 1 procenta

Pracując nad utrwaleniem zdobyczy ruchu Occupy, warto przyjrzeć się innym krajom, w których masom ludowym udało się pokojowo wprowadzić wysoki poziom demokracji i sprawiedliwości ekonomicznej. W latach 30. XX wieku zarówno Szwecja, jak i Norwegia, po długich pokojowych walkach doświadczyły ogromnej zmiany u władzy. Oba kraje „zwolniły” 1% najbogatszych, do tej pory wyznaczający kierunek, w jakim miało podążać społeczeństwo, i położyły fundamenty pod nowe prądy.

Oba kraje mają za sobą historię przerażającej biedy. Kiedy rządził 1%, setki tysięcy ludzi emigrowały, aby uniknąć głodu. Jednak pod presją klasy robotniczej Szwecja i Norwegia zbudowały silne, doskonale funkcjonujące gospodarki, które niemal wyeliminowały ubóstwo, rozszerzyły zasięg bezpłatnego szkolnictwa, zlikwidowały slumsy, zapewniły doskonałą powszechną opiekę zdrowotną i stworzyły system pełnego zatrudnienia. W odróżnieniu od Norwegii, Szwecja nie odkryła złóż ropy, ale to nie powstrzymało jej przez zbudowaniem czegoś, co ostatnia edycja „World Factbook” CIA nazywa „godnym pozazdroszczenia standardem życia”.

Żaden z tych krajów nie jest ideałem, o czym wiedzą czytelniczki i czytelnicy kryminałów Stiega Larssona, serii Mankela o Kurcie Wallanderze oraz Jo Nesbo. Krytyczne lewicowe autorki i autorzy starają się popychać Szwecję i Norwegię do przodu na drodze do bardziej sprawiedliwych społeczeństw. Jako amerykański aktywista, który po raz pierwszy znalazł się w Norwegii w 1959 roku podczas studiów i nauczył trochę jej języka i kultury, zachwyciłem się osiągnięciami tego kraju. Przypominam sobie, jak godzinami jeździłem na rowerze po ulicach małego, przemysłowego miasta, na próżno szukając budynków mieszkalnych w złym stanie. Czasem, opierając się dowodom, które widziałem na własne oczy, wymyślałem sobie historyjki, które „odpowiadały” za to, co widziałem: to przecież „małe państwo”, „homogeniczne społeczeństwo”, które osiągnęło „konsensus w kwestii wartości”. W końcu zrezygnowałem z nakładania własnych ram na te kraje i odkryłem prawdziwe powody: ich własne historie.

Wówczas zacząłem rozumieć, że społeczeństwa Szwecji i Norwegii zapłaciły cenę za taki standard życia. Swego czasu robotnice i robotnicy Skandynawii nie spodziewali się, że polityka parlamentarna może przynieść zmianę, w jaką wierzyli. Zorientowali się, że z 1% u władzy cała „demokracja” parlamentarna była wymierzona przeciwko nim. Tym, co pozwoliło na prawdziwą zmianę układu sił, była pokojowa akcja bezpośrednia.

W obu krajach do obrony interesów 1% wezwano wojsko, zginęli ludzie. Nagradzany szwedzki reżyser, Bo Widerberg, jaskrawo odmalował te wydarzenia w filmie „Ådalen 31”, opowiadającym historię strajkujących robotników i robotnic zamordowanych w 1931 roku oraz o wybuchu strajku generalnego.

Budowa jednolitego ruchu społecznego była trudniejsza w Norwegii, której niewielka populacja – około trzech milionów ludzi – była rozsiana na terytorium wielkości Wielkiej Brytanii, podzielona górami i fiordami, posługująca się regionalnymi dialektami w odosobnionych dolinach. W XIX wieku Norwegią rządziła najpierw Dania, później Szwecja; dla Europy Norweżki i Norwegowie byli „wiejskimi prostakami” bez wpływu na cokolwiek. Dopiero w 1905 roku Norwegia uzyskała niepodległość.

Na początku XX wieku robotnice i robotnicy zrzeszający się w związki zawodowe kierowali się zasadami marksizmu, zmierzając ku rewolucji, jak i doraźnej poprawie życia. Z radością przyjęli obalenie caratu, a Norweska Partia Pracy dołączyła do tworzonej przez Lenina Międzynarodówki Komunistycznej. Nie została tam jednak długo. Główny rozdźwięk pomiędzy norweskim ruchem robotniczym a leninowską strategią dotyczył stosunku do rozwiązań siłowych: Norweżki i Norwegowie chcieli wygrać swoją rewolucję poprzez kolektywną, pokojową walkę, tworzenie spółdzielni i parlamentarną reprezentację polityczną.

W latach 20. trwała intensywna walka strajkowa. W mieście Hammerfest w 1921 roku powstała pod przywództwem rad robotniczych lokalna władza robotnicza – komuna, jednak została ona zdławiona interwencją armii. Klasa robotnicza odpowiedziała strajkiem generalnym. Kapitał wspierany przez państwo złamał ten strajk, co z kolei doprowadziło do strajku pracowników przemysłu metalurgicznego w latach 1923-24.

Norweski 1% nie pokładał wszystkich nadziei w armii. W 1926 stworzył ruch nazwany Ligą Patriotyczną, składający się głównie z klasy średniej. W latach 30. Liga liczyła około 100 tysięcy osób – w kraju o populacji zaledwie trzech milionów! – które zajmowały się m.in. zbrojną obroną łamistrajków.

W międzyczasie Partia Pracy otworzyła się na wszystkich, bez względu na członkostwo w związku zawodowym. Osoby podzielające poglądy marksistowskie pochodzące z klasy średniej, reformiści, pracownice i pracownicy sektora rolnego, a także właściciele małych gospodarstw – wszyscy oni dołączyli do partii. Przywództwo partii rozumiało, że w przedłużającej się walce konieczne będzie ciągłe poszerzanie bazy członkowskiej i wciąganie kolejnych warstw społecznych do pokojowej kampanii. Kolejna fala strajków i bojkotów przetoczyła się w roku 1928, w okresie rosnącej polaryzacji.

W 1931 roku uderzył Wielki Kryzys, a bezrobotnych było więcej niż w jakimkolwiek kraju nordyckim. W odróżnieniu od amerykańskich związków zawodowych norweskie syndykaty nie usuwały członkiń i członków, którzy z racji utraty pracy nie mogli płacić składek. Ta decyzja opłaciła się i stała wkrótce fundamentem masowej mobilizacji. Gdy konfederacje przemysłowców dokonywały lokautów, próbując zmusić robotnice i robotników do zaakceptowania obniżki płac, związki odpowiedziały masowymi demonstracjami.

Wiele osób dowiedziało się, że ich kredyty hipoteczne są zagrożone (brzmi znajomo?). Kryzys trwał, rolnicy nie byli w stanie spłacać długów. Niepokoje uderzyły w regiony rolnicze, odbywały się pokojowe protesty przeciw wyrzucaniu rodzin z ich gospodarstw. Partia Chłopska, zrzeszająca większych posiadaczy ziemskich, wcześniej blisko związana z Partią Konserwatywną, zaczęła się dystansować od 1%. Można było zauważyć, że zdolność wąskiej elity do rządzenia masami zaczyna się chwiać.

W 1935 roku Norwegia znalazła się na krawędzi. Konserwatywny rząd codziennie tracił „prawowitość”; 1% był coraz bardziej zdesperowany, a wśród klasy robotniczej i rolników rosły bojowe nastroje. Radykalne skrzydło ruchu robotniczego przewidywało, że do całkowitego obalenia władzy może dojść w ciągu kilku lat. Jednak nędza społeczeństwa stawała się coraz bardziej paląca, a Partia Pracy odczuwała rosnący nacisk swoich członkiń i członków na ulżenie cierpieniom biednych. Mogła to zrobić wyłącznie poprzez objęcie rządów po zawarciu kompromisu ze stroną przeciwną.

Zawarto kompromis, który pozwolił właścicielom zachować i kierować swoimi przedsiębiorstwami. W tym samym roku powstał rząd Partii Pracy i Partii Chłopskiej. Rząd rozwinął gospodarkę poprzez rozpoczęcie robót publicznych wraz z polityką pełnego zatrudnienia, która stała się podstawą norweskiej polityki gospodarczej. Sukcesy Partii Pracy oraz bojowe nastawienie klasy robotniczej umożliwiły stały atak na przywileje 1%, doprowadzając do przejęcia części dużych firm przez państwo.

1% utracił w ten sposób swoją odwieczną dominującą pozycję ekonomiczno-społeczną. Przez następne trzy dekady konserwatyści nie brali udziału w rządach. W międzyczasie zaakceptowali nowe zasady gry: wysoki wskaźnik publicznej własności środków produkcji i sektora publicznego w gospodarce, mocno progresywne opodatkowanie, surowe regulacje rynku i prawie całkowite wyeliminowanie biedy. Gdy w końcu zaczęli mieć wpływ na podejmowanie decyzji, próbowali wykonać zwrot w stronę polityki neoliberalnej – wówczas nastał kryzys, a gospodarka zmierzała ku katastrofie (brzmi znajomo?).

Partia Pracy wkroczyła do akcji, wzięła pod lupę trzy największe banki, zwolniła czołowych menedżerów, zostawiła największych akcjonariuszy samym sobie. Mniejszym bankom odmówiła publicznej pomocy finansowej na kontynuowanie dotychczasowej polityki. Tak oczyszczony sektor finansowy, dokładnie regulowany i kontrolowany w dużej mierze przez państwo, był solidny i oparł się kryzysowi 2008 roku.

Chociaż Norwedzy i Norweżki zapewne nie opowiedzą wam tego przy pierwszym spotkaniu, to fakty pozostają faktami – wysoki poziom wolności i powszechnego dobrobytu zaczął się, gdy klasa robotnicza i rolnicy wraz z sojusznikami z klasy średniej rozpoczęli pokojową walkę, która umożliwiła rządy ludu dla wspólnego dobra.

George Lakey

Tłumaczenie Mateusz Trzeciak

Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na stronie internetowej commondreams.orgw styczniu roku 2012.

George Lakey

jest profesorem wizytującym w Swarthmore College w USA. Podczas 25 lat swojej działalności społecznej prowadził warsztaty z obywatelskiej aktywności oraz projekty na poziomie lokalnym i ogólnokrajowym. Brali w nich udział anarchiści, górnicy, birmańscy partyzanci i wiele innych grup. Jest autorem wielu publikacji, m.in. „Strategizing for a Living Revolution” (2004). Współautor książki „A Manual for Direct Action”, czyli podręcznika działań bezpośrednich.

"Spiegel": Polska zrobiła duży krok. Na wschód

"Spiegel": Polska zrobiła duży krok. Na wschód

Pod tytułem "Kiepski polski dowcip" portal "Spiegel Online" zamieszcza felieton Jakoba Augsteina poświęcony Polsce. "Najpierw Węgry, teraz Polska - Europa Wschodnia coraz bardziej zaczyna przypominać Rosję: autorytarna, ograniczona, rasistowska. Czy Europa ma dość czasu, by czekać na modernizację krajów, które nie tak dawno weszły do Unii Europejskiej? Czy potrzebujemy raczej nowej UE, bez Wschodu? - pyta autor komentarza i przypomina niemieckim czytelnikom ostatnie poczynania polskiego rządu.

Udostępnij
189
Jarosław Kaczyński i Beata Szydło
Foto: AFPJarosław Kaczyński i Beata Szydło
share_v1_pintrest_gray_ico.pngshare_v1_facebook_gray_ico.png

"Między Świętami a Nowym Rokiem Polska zrobiła duży krok. Na wschód. W życie weszła ustawa, która bezzębnym tygrysem uczyniła Trybunał Konstytucyjny. A krótko przed sylwestrem uchwalono drugą ustawę, odbierającą niezależność publicznej telewizji i radiu. Polacy być może boją się Rosjan i ich nienawidzą, ale właściwie powinni się z nimi doskonale rozumieć. Polska pod rządami nowego, prawicowego rządu coraz bardziej przypomina putinowską Rosję" - pisze dalej Jakob Augstein i wyjaśnia, że Unia Europejska zastanawia się obecnie, jakie ma podjąć kroki.

REKLAMA

"Komisarz Oettinger powiedział, że wiele przemawia za tym, by Warszawę postawić ‘pod nadzorem'. Polakom niezbyt się podoba, kiedy mówi to akurat jakiś Niemiec, ale Oettinger ma rację" - twierdzi autor "Spiegla" i dodaje, że od wyborów powszechnych na jesieni "zegary w Polsce zaczęły się cofać".

Wymienia, co na to wskazuje: "Premier Beata Szydło przed swoją pierwszą konferencją prasową na nowym stanowisku kazała z sali usunąć wszystkie flagi Unii Europejskiej. Jej minister spraw zagranicznych natychmiast zagrzmiał, że Polacy wobec Niemców zbyt długo zachowywali się ‘jak wasale'. W tle za sznurki pociąga Jarosław Kaczyński, szef PiS-u i brat byłego polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego w Europie wspomina się z dreszczem".

Dziennikarz "Spiegla", należący do rodziny założyciela tego najważniejszego opiniotwórczego magazynu w RFN, twierdzi, że "między Wschodem a Zachodem rozpoczął się ‘Kulturkampf'.

"Polskiemu rządowi nie można absolutnie zarzucić, że nie zdradza światu swoich zamiarów. Nie można też stwierdzić, że nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji swoich działań. Polacy doskonale wiedzą, co robią" - pisze Augstein i przypomina, że polski minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski powiedział właśnie w rozmowie z tabloidem "Bild", że "nowa ustawa medialna ma uzdrowić państwo z kilku chorób" i mówił o "tradycyjnych polskich wartościach".

"Europa tymczasem zadaje sobie pytanie, czy te polskie wartości dają się pogodzić z wartościami europejskimi. Kiedy Grecy wchodzili do grupy euro, nie wszystkie podawane przez nich liczby się zgadzały. W przypadku Polaków i Węgrów było jeszcze gorzej. Kiedy w roku 2004 stawali się członkami Unii Europejskiej, podawali się za dobrych Europejczyków. Ale aktualnie nimi nie są" - czytamy dalej

"W rzeczywistości między Wschodem a Zachodem rozgorzał Kulturkampf. I nadszedł czas na gorzką refleksję: obecnie następuje zderzenie zachodnich wartości: liberalizmu, tolerancji, równouprawnienia ze wschodnimi: rasizmem, ignorancją, tępotą" - przekonuje.

Augstein przypomina, jakie zdanie o wejściu państw Europy środkowo-wschodniej w 2004 roku miał Jacques Delors, były przewodniczący Komisji Europejskiej i "bez wątpienia jeden z najwybitniejszych polityków europejskich minionych dziesięcioleci". Ich przyjęcie do UE uważał za błąd. "Na to jest za wcześnie, twierdził. Żaden z tych kandydatów nie dojrzał do wstąpienia do Unii Europejskiej'. Dziś wiemy, że w odniesieniu do najważniejszych nowych państw członkowskich tzn. Polski i Węgier, Delors miał rację" - twierdzi.

Jak pisze dalej dziennikarz "Spiegla": "12 lat po przystąpieniu do UE obydwa te państwa przekształcają się z państw normatywnych w państwa prerogatywne. Tego zróżnicowania dokonał niegdyś politolog Ernst Fraenkel, pisząc o Niemczech hitlerowskich. W państwie normatywnym obowiązuje prawo, w państwie prerogatywnym obowiązuje to, co jest przydatne wedle ‘stanu rzeczy'. Brak jest norm, obowiązują więc prerogatywy. Tak postępuje już od kilku lat Viktor Orban na Węgrzech, tak robi obecnie też marionetkowy rząd w Polsce, sterowany przez Kaczyńskiego"Ale kto w Europie nie bierze przykładu z zachodniego liberalizmu, tylko z putinowskiego autorytaryzmu, dla tego nie ma miejsca w Unii Europejskiej" - twierdzi Augstein. "Polacy zachowują się trochę, jak niektórzy enerdowcy. Chętnie biorą zachodnie pieniądze, ale uchowaj ich Boże od zachodnich wartości" - ocenia.Niemcy znają to z własnego podwórka: od kiedy w Niemczech pojawiła się fala uchodźców, nikt nie ma już wątpliwości co do tego, jak społecznie zacofana jest spora część wschodnich niemieckich landów. Tyle, że Niemcy mogą jakoś ścierpieć rasistów w Saksonii i Brandenburgii. Ale czy Europa może ścierpieć ksenofobów w Polsce, na Węgrzech i w Słowacji?Teoretycy polityki snuli rozważania o Europie, w której koegzystuje kilka grup państw, powiązanych ze sobą w zależności od tego, jaka jest ich gotowość i zdolność do kooperacji. Może powinniśmy jeszcze raz zbadać taki system ‘zmiennej geometrii' i zastanowić się, z którymi z naszych sąsiadów chcemy budować zjednoczoną Europę. Polaków raczej w tej grupie nie będzie", kończy swój artykuł Jakob Augstein.


źródło: http://wiadomosci.onet.pl/swiat/spiegel-polska-zrobila-duzy-krok-na-wschod/p0t5fq


Jacek Żakowski: diabelski wybór Prezesa

Jacek Żakowski 

Jacek Żakowski

akt. 01.11.2015, 19:21
Jacek Żakowski: diabelski wybór Prezesa
- W najbliższych miesiącach Jarosław Kaczyński będzie musiał dokonać diabelskiego wyboru. Albo dużo odważniej niż jego poprzednicy ruszy w stronę integracji i będzie do niej zachęcał inne kraje na czele z Niemcami, Francją, Anglią i Wyszehradem, albo stanie się dla Europy kimś w rodzaju ojca rozdrobnienia, czyli Krzywoustego, po którym możemy znów wiele pokoleń czekać na europejskiego Łokietka – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. To kolejny głos w debacie Opinii WP na temat Polski po wyborach parlamentarnych.
Prezes Jarosław Kaczyński ma dziś pełnię władzy w Polsce. Nie zazdroszczę. Od bardzo dawna żaden polski polityk nie rządził w sytuacji, w której Polska wygrać może tak mało, a przegrać tak dużo. I w której przegrać przyszłość Polski i Polaków jest tak piekielnie łatwo. 

Zdobycie pełni władzy w Polsce to była bułeczka z masełkiem w porównaniu z tym, czym będzie sprawowanie jej przez najbliższe lata. Zwłaszcza dla polityka szczerze patriotycznego, a jednocześnie reprezentującego silne przywiązanie do tradycyjnych wartości, tożsamości, symboli, instytucji. 

Czytaj także: Łukasz Warzecha o rządach PiS: żadna dyktatura nie nadchodzi 

Polska ma za sobą najlepsze ćwierć wieku od stuleci. Ale nie można wykluczyć, że było to też najlepsze ćwierć wieku na wieki. A przynajmniej na wiele kolejnych dekad. Mieliśmy wspaniały czas. Byliśmy bezpieczni, wolni, bogaciliśmy się, uczyliśmy się, nadrabialiśmy nasze zacofanie. Poprawiało się nam pod każdym względem. Wiele wskazuje, że ten czas nie z naszej winy się skończył. Nasze wybory w coraz większym stopniu decydują o tym, o ile gorzej będzie nam w przyszłości. 

Nie myślę o tym, że (zapewne) gorzej będzie tym osobom publicznym, które nowa władza utożsamia ze starą. Tych, którzy mają powód cieszyć się z powyborczej zmiany, dotyczy to tak samo, jak tych, którzy są wynikiem wyborów zmartwieni, zaniepokojeni i zasmuceni. Może przejściowo jednym będzie gorzej w trochę większym stopniu, a drugim w trochę mniejszym, ale na dłuższą metę różnice wynikające z politycznych sympatii i związków pewnie nie będą miały znaczenia. Zagrożenia dotyczą nas wszystkich jako terytorialnej, kulturowej i politycznej wspólnoty. 

Nie chcę krakać, ale sytuacja Polski od bardzo dawna nie była tak trudna. Można się spierać, czy od dziewięćdziesięciu lat, od trzystu czy od dwudziestu pięciu, ale i tak wiadomo, o co chodzi. Ta krocząca zmiana nie ma wiele wspólnego z wynikami ostatnich wyborów w Polsce, ale jej dalszy bieg w znacznym stopniu wyniknie z tego, jak te wybory zmienią polską politykę. Dla naszej przyszłości to, jak polska polityka wpłynie na nasze otoczenie, jest dużo bardziej istotne, od tego jak zmieni samą Polskę. 

Formalnie wszystko jest z grubsza tak, jak było rok czy pięć lat temu. Instytucjonalnie jeszcze nic dramatycznego i nieodwracalnego się nie stało. Ale zewnętrzne przesłanki naszych sukcesów znikają, a w ich miejsce pojawiają się rosnące zewnętrzne zagrożenia. Źródłem tych zagrożeń jest, najogólniej mówiąc, relatywne słabnięcie Zachodu w obliczu rosnących zewnętrznych presji, oraz chaos w naszym otoczeniu podgrzewany przez niedemokratyczne potęgi - jak Rosja - które nie są w stanie rozwijać się wewnętrznie, więc szans na przetrwanie coraz gwałtowniej szukają w ekspansji. 

Zachód, zbliżenie z którym dało Polsce szansę na sukcesy ostatniego ćwierćwiecza, jest gospodarczo, demograficznie, technologicznie i nawet militarnie wystarczająco silny, by stawić czoła wyzwaniom, ale nie jest wystarczająco zwarty politycznie, by ze swojej siły korzystać. 

Politycznie Europa przypomina dziś Polskę w okresie rozbicia dzielnicowego. Niby w sumie ma ogromny potencjał, ale nie umie go w sposób skoordynowany używać. Niby istnieje seniorat - w skali europejskiej seniorem jest Berlin, w skali całego Zachodu Waszyngton - ale każdy lokalny suweren (państwo), a nawet senior globalny i kontynentalny, próbuje piec sobie swoje pieczenie za plecami i wbrew interesom wspólnoty. To sprawia, że niby zachodnia wspólnota w dalszym ciągu istnieje, ale blednie, słabnie i stopniowo zanika. 

Po dekadach błędnej neoliberalnej polityki każdy na Zachodzie ma tyle własnych wewnętrznych problemów, że niemal całkowicie go one pochłaniają. Pod wpływem generalnego kryzysu Zachód dezintegruje się na wielu poziomach. W Unii rosną podziały na północ i południe oraz na wschód i zachód. W NATO rośnie napięcie między USA a starą kontynentalną Europą. Ameryka ciąży ku Pacyfikowi. Wielka Brytania zbliża się do wystąpienia z Unii. Niemcy tracą euroentuzjazm, podobnie Holendrzy. We Francji do władzy zbliżają się ksenofobiczni eurosceptycy. Antyunijne nastroje dominują na Węgrzech, w Słowacji i Czechach. Słabną nie tylko zachodnie wspólnoty (w tym Unia), ale także państwa. Niepodległości chcą Katalonia i Szkocja. Belgia się przełamuje. Bawaria chce więcej suwerenności. Ksenofobia przybiera na sile w Skandynawii i Austrii. 

Nikt roztropny nie powie jeszcze, że Zachód (UE+NATO) jest w rozsypce, ale można odpowiedzialnie powiedzieć, że widmo rozsypki wisi jak nigdy wcześniej nad całą wielowymiarową konstrukcją Zachodu. I że ta rozsypka realnie nam grozi. Polsce grozi bardziej niż innym. Dlaczego? Mamy ekspansywnych i niestabilnych sąsiadów, którzy przez ćwierć wieku byli dla Polski niegroźni, bo byli słabi i pogrążeni w wewnętrznym chaosie, a Zachód był silny i stosunkowo zwarty. Teraz sytuacja się zmieniła. Wschód się konsoliduje i mobilizuje, a Zachód, którego sile i bogactwu zawdzięczamy polską szansę poprzedniego ćwierćwiecza, słabnie i popada w chaos. Dla Polski jest to groźne, a może być fatalne. Jeśli ten proces będzie toczył się dalej, znajdziemy się w tragicznym położeniu. 

W tej sytuacji nasz los zależy od dwóch czynników: po pierwsze, od tego, czy uda się powstrzymać wielowymiarową dezintegrację Zachodu i szybko osiągnąć kolejne etapyintegracji (w UE i w NATO), oraz, po drugie, od tego czy Polska utrzyma, a potem umocni swoją pozycję w obrębie Zachodu, czy też będzie jego częścią "na doczepkę", czyli na niezbyt długo. Jeśli oba warunki zostaną spełnione, Zachód będzie miał szansę sprostać zagrożeniom, a Polska ma szansę na kolejne dekady spokoju. Jeśli nie, w najlepszym razie staniemy się strefą buforową między Zachodem a Wschodem i czymś w rodzaju rosyjsko-niemieckiego kondominium. To by miało dość oczywiste skutki nie tylko dla naszej faktycznej suwerenności, ale też dla naszego rozwoju i jakości życia. 

Taka z grubsza jest stawka polskiej polityki na najbliższe lata. Możemy istotnie wzmocnić Polskę, wzmacniając spoistość Zachodu, lub wbić sobie osinowy kołek i skazać się na zależność od wschodnich satrapii, rozwalając Zachód, a nawet hamując jego dalszą integrację. 

Problem polega na tym, że Kaczyński ma wprawdzie ultraintegracyjny, faktycznie federacjonistyczny, epizod w postaci propozycji stworzenia stutysięcznej armii Unii Europejskiej, którą zgłosił, gdy PiS był pierwszy raz u władzy, ale poza tym konsekwentnie stosuje eurosceptyczną retorykę i obstaje przy tradycyjnym modelu suwerenności. Sformułowania typu "nikt nam nie będzie narzucał...", "Polska będzie sama decydowała..." itp. są w jego wypowiedziach na unijne tematy standardem. Nie różni go to zresztą specjalnie od polityków PO. W praktyce oznacza to zaś blokowanie dalszej integracji Zachodu i odsuwanie nas od integrujących się wokół Niemiec państw europejskiego trzonu. 

Dla krajów, które w dalszej integracji widzą szansę przeciwstawienia się rosnącym na południu (uchodźcy) i wschodzie (RosjaISIS) wyzwaniom oraz wewnątrzunijnym napięciom, retoryka Kaczyńskiego oznacza, że jeśli chcą z integracją zdążyć nim wyzwania staną się nie do opanowania, nie mogą się na Polskę oglądać. To nas popycha w stronę kondominium i strefy buforowej. 

Prezes Kaczyński to oczywiście rozumie i chce tego uniknąć. Ale rozumie też, że z punktu widzenia Polski nawet integracja części Zachodu bez naszego udziału jest lepsza niż dezintegracja, której najbardziej życzy sobie Putin, ISIS oraz część amerykańskich konserwatystów. Prawdziwy wybór prezesa Kaczyńskiego w sprawach międzynarodowych ma więc wymiar klasycznej greckiej tragedii. Musi się decydować między wyrzeczeniem się kolejnych elementów państwowej suwerenności na rzecz udziału w integracji Zachodu a utratą nieznanej części suwerenności, gdy słabnący ekonomicznie i politycznie Zachód zintegruje się bez nas i wpływami w strefie buforowej podzieli się z Rosją. 

Jest też trzeci, najtragiczniejszy, wariant, w którym do istotnej integracji Zachodu nie dojdzie na skutek zgodnego oporu odbudowanej Grupy Wyszehradzkiej wspartej przez Francję po zwycięstwie Marine Le Pen i Anglię Jamesa Camerona. Dla Anglii i Francji stworzyłoby to problem w ich relacjach m.in. z Rosją. Dla Polski oznaczałoby powrót do roli "bożego igrzyska", gdzie mocarstwa grają swoje gry, a Polacy nie mają wiele do powiedzenia. 

Wielu polityków w wielu sprawach zmienia retorykę nazajutrz po wyborach. Problem polega na tym, że wizja suwerenności nie jest jedną z wielu takich "spraw" jak system podatkowy czy miejsce prokuratury wśród instytucji władzy. Jest jądrem tożsamości. I to nie tylko politycznej. Dramat polega na tym, że Jarosław Kaczyński musi złożyć ofiarę z fundamentu swojej tożsamości, by Polska nie musiała składać ofiary ze swojej suwerenności. Jest to wybór diabelski. Ale nie ma od niego ucieczki. Nawet odsunąć w czasie się go specjalnie nie da, bo wyzwania już dzisiaj przywalają (by nie powiedzieć: rozwalają) Zachód. 

W najbliższych miesiącach Jarosław Kaczyński będzie musiał dokonać diabelskiego wyboru. Albo dużo odważniej niż jego poprzednicy ruszy w stronę integracji i będzie do niej zachęcał inne kraje na czele z Niemcami, Francją, Anglią i Wyszehradem, albo stanie się dla Europy kimś w rodzaju ojca rozdrobnienia, czyli Krzywoustego, po którym możemy znów wiele pokoleń czekać na europejskiego Łokietka. 

Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski 
źródło: http://wiadomosci.wp.pl/kat,141202,title,Jacek-Zakowski-diabelski-wybor-Prezesa,wid,17944950,wiadomosc.html

Nikt nie ma monopolu na patriotyzm

Andrzej Romanowski: Nikt nie ma monopolu na patriotyzm

Michał Olszewski
 
23.10.2015 12:00
A A A Drukuj
Andrzej Romanowski

Andrzej Romanowski (MATEUSZ SKWARCZEK)

Moja generacja wierzyła, że wybory, których Polska dokonała po roku 1989, ustalą miejsce naszego państwa w Europie na stulecia. Dziś do głosu dochodzą siły ciemne, słabo obliczalne, więc w konsekwencji także antypolskie, jakkolwiek by deklamowano o patriotyzmie. Rozmowa z Andrzejem Romanowskim, literaturoznawcą, publicystą, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Michał Olszewski: Ryszard Kapuściński, jeden z krakowskich kandydatów Prawa i Sprawiedliwości do Sejmu, szef krakowskiego klubu "Gazety Polskiej", ten sam, który za rzekomo obrazoburcze treści chciał podać do prokuratury spektakl "Neomonachomachia", proponuje na swoich plakatach "Wsłuchać się w Polskę". Co pan słyszy?

Prof. Andrzej Romanowski: Zgiełk. Jesteśmy jako społeczeństwo głęboko podzieleni. Słusznie zauważył Jacek Żakowski: tak długo, jak długo stawką w wyborach nie będzie przekazanie władzy, lecz odzyskanie lub utrata niepodległości - nie będziemy normalnym krajem. A słyszę też w tym zgiełku dziedzictwo endecji. Nie jestem fundamentalnym wrogiem tego obozu, który miał wielkie zasługi w budowie II Rzeczypospolitej, lecz przecież Roman Dmowski pisał jasno: istnieją Polacy i pół-Polacy. "Rasa pół-Polaków musi zginąć" - wyrokował w 1902 roku na łamach "Przeglądu Wszechpolskiego". Dziś sam czuję się jak pół-Polak. No bo skoro inaczej rozumiem polskość 

W Polsce toczy się jeszcze klasyczna walka polityczna czy już wyszliśmy poza jej ramy?

- Wyszliśmy. A czy wrócimy? Przez Europę Środkową idzie wielka prawicowa fala, która już zatriumfowała na Węgrzech. W tej fali istnieją zjawiska i wartości nienegocjowalne. Tak jak aborcja, o której - jak wyrokują księża biskupi - nie można dyskutować, gdyż wartości moralnych się nie negocjuje. I to jest coraz wyraźniejsze także w polskiej polityce, skądinąd tak uległej Kościołowi. Niektórych rzeczy nie wolno (nie powinno się) mówić - i to nie tylko dlatego, że to niepoprawne politycznie, ale także dlatego, że narusza porządek tyleż moralny, ile narodowy, narusza jakieś polskie imaginarium, które przyjmować muszą wszyscy, jeżeli nie chcą się znaleźć poza narodem. Do takich kwestii należy katastrofa smoleńska.

Teoria zamachu ostatnio przyschła.

- Ale prawdziwy Polak nie powinien mówić, że "wie", co się stało w Smoleńsku. Że organizacja lotu była zła, że doszło do wielu pomyłek, które doprowadziły do katastrofy Tak może mówić tylko pół-Polak oraz ktoś, kto nie jest intelektualistą, prawda? No bo jeżeli jest się intelektualistą, to przynajmniej powinno się wziąć pod uwagę różne punkty widzenia i ze sprzecznych sądów ulepić jakąś opinię średnią. I to jest wersja soft. A cóż mówić o wersji hard Antoniego Macierewicza? Otóż ta nowa, partyjna definicja patriotyzmu, ta nowa definicja inteligenckości - to są zjawiska, z którymi nie sposób się zgodzić, bo istotą demokracji jest przecież relatywizm. W demokracji istnieją różne - i równe! - prawdy, kodem demokracji jest dyskusja. Jeżeli więc wierzymy w "dobro wspólne", to wierzymy też, że nie ma tu stałych pewników, punktów nienegocjowalnych.

Takie punkty zawsze istniały. Rotmistrz Pilecki jest bohaterem, to nie ulega dla mnie wątpliwości. Mam natomiast kłopot z pomysłem, żeby nazwać jego imieniem salę widowiskową. Ponieważ jego nazwisko będzie służyć jako młot na nieprawomyślne spektakle.

- Zawęża się przestrzeń neutralna, dostępna dla każdego, przyjazna dla każdego - właśnie dlatego, że jest neutralna. Polska tradycja przestała być czynnikiem łączącym - ona jest przeciw komuś. Punktem zwrotnym był tu chyba moment, gdy w 2006 roku prezydent Lech Kaczyński odsłonił w Zakopanem obelisk poświęcony Józefowi Kurasiowi "Ogniowi". "Ogień" ma na Podhalu legendę na ogół pozytywną, choć nie wiem, czy robiono tu kiedykolwiek jakieś badania. Ale dla Żydów i Słowaków, a również części Polaków jest on mordercą i zbrodniarzem. Opinie tych ludzi, ich pamięć i wrażliwość zlekceważono: pomnik powstał, by dzielić. A w perspektywie dłuższej - by dokonać pierekowki ludzkiej świadomości. 

Widzę to w parku Jordana, który zmienił się w arenę polityczno-narodowych ceremonii. Jeden zdeterminowany obywatel zmienił kształt tego miejsca pod dyktando prawicowej polityki historycznej i specjalistów z IPN.

- Dlaczego nie postawiono tam popiersia Eugeniusza Kwiatkowskiego, budowniczego Gdyni? Dlaczego obok bestialsko zamordowanej "Inki" nie znalazło się tam miejsce dla Tadeusza Kantora? Dla polskich noblistów: Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej? Dlaczego nie doczekał się popiersia Jerzy Turowicz? Zgrzeszył, bo zamiast iść "do lasu", założył w 1945 roku "Tygodnik Powszechny"? To, co się dzieje w parku Jordana, ma wymiar znacznie szerszy niż dyskusja o kawałku ogrodu publicznego. Tu widać politykę historyczną w całej krasie: sprowadzoną do jednego tylko segmentu, jednej melodii, wybiórczą w stopniu nie mniejszym niż kiedyś w wykonaniu komunistów. A największym problemem nie jest nawet to, że manipuluje się przeszłością, lecz to, że brak odwagi, by przeciw temu protestować. No bo jak być przeciw "Ince" i Pileckiemu? Tymczasem można i trzeba być przeciw! Nie przeciw obojgu tym bohaterom, lecz przeciw temu, co zaczęli symbolizować. 

W Krakowie Platforma ułatwia zadanie PiS. Naprzeciwko grupy zdeterminowanej, skonsolidowanej stoją politycy w większości zalęknieni. Ewidentnym przykładem był spór o uchodźców: wydawało mi się, że uczestnictwo w marszu "Uchodźcy mile widziani" będzie dla polityków PO oczywistością. To mógł być gest niezgody na straszny język, jakim o uchodźcach mówi polska prawica. Platformy na marszu nie było. Spośród krakowskich polityków Platformy w tej sprawie wyraźnie wypowiadają się jedynie Róża Thun i Rafał Trzaskowski. I robią to wbrew części krakowskich kolegów.

- Również ten problem jest głębszy i starszy. Istnieje od 25 lat i nazwałem go kiedyś "zdradą centrum". Bo polskie centrum polityczne przejęło - wiednie czy bezwiednie - język i mity prawicy. Skoro kiedyś rosła w siłę lewica postkomunistyczna, z którą polski patriota nie mógł mieć nic wspólnego Skoro Okrągły Stół był spiskiem w Magdalence Skoro legalna działalność w PRL mogła być tylko przedmiotem wstydu No to trzeba było odróżnić się od partnera okrągłostołowego, zaostrzyć język, dokonywać "uwiarygodniania się" w oczach społeczeństwa! 

Czy pamięta pan czasy, gdy o tych, co dziś tworzą PiS, mówiono szyderczo olszewicy (od premiera Jana Olszewskiego)? A przy tym: tak długo deklamowaliśmy, że "prawda nas wyzwoli", aż zaczęliśmy od niej uciekać na kraj świata. Przed paru laty IPN zamówił ekspertyzy medyczne na temat śmierci Stanisława Pyjasa, ale gdy w ich wyniku okazało się, że brak dowodów na zabójstwo, ba! na udział osób trzecich - natychmiast sprawę zamieciono pod dywan, zadano biegłym jakieś kolejne pytania, których nigdy nie ujawniono, i mit o zabójstwie trwa. Przykładem niedawna książka Romana Graczyka o TadeuszuMazowieckim. I wreszcie: w etosie "Solidarności" została zakodowana walka. A skoro tak, to i dzisiaj musimy mieć wroga: wewnątrz bądź na zewnątrz. A na to nakłada się jeszcze tradycja powstańcza: bardziej tradycja buntu i niszczenia niż porozumienia i budowania. To ten etos walki - przenikliwie zauważył to niedawno Janusz Majcherek - nas dziś niszczy.

Nie zgodzę się, że centrum przejęło mity prawicy. Ono tych mitów nie miało, zabrakło mu paliwa symbolicznego. Po stronie Platformy była ciepła woda w kranach. Po prawej wyrosło kilka mitów, wokół których grzeje się duża część społeczeństwa. Tu ciepła woda, a tam Smoleńsk, powstanie warszawskie, "żołnierze wyklęci".

- Racja. No ale właśnie - potrzebujemy heroizmu. Skoro nie mamy niczego do zrujnowania - rujnujemy własne państwo. Bo gdybyśmy do własnego państwa - odzyskanego, niepodległego państwa - mieli choć minimalny szacunek, kandydat na prezydenta śpiewający "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie" powinien w wyborach otrzymać głosy chyba tylko swej rodziny. Tymczasem ten kandydat zwycięża! I jeszcze - już jako prezydent - żali się za granicą na to własne państwo, co już jest osiągnięciem na miarę tysiąclecia. Więc nieważne już nawet, jaką wersję będzie teraz pan prezydent śpiewał, choć jeśli wersję "pobłogosław", to znaczyć może tylko jedno: że "państwo to ja". Ale ważne jest pytanie do nas, do społeczeństwa: czy manifestując taką pogardę dla państwa, zasłużyliśmy na niepodległość?

Stefan Kisielewski pisał już w 1974 roku o polskim czasie, "co niweluje wszystko i sprawia, iż wszelkie tajne czy jawne wysiłki idą tu pospołu a solidarnie na marne". Bardzo aktualnie to zdanie brzmi.

- Jego diagnoza wydaje się prawdziwa. Jan Nowak-Jeziorański, który życie strawił na walce z komunizmem, mówił w latach 90.: "Polsce nikt dziś nie zagraża, Polsce zagrażają sami Polacy". No i właśnie: sądzę, że polskość jest sprawą zbyt poważną, by powierzać ją PiS. By pełnię władzy oddać człowiekowi, który nie zna nawet słów polskiego hymnu narodowego. Czy pamięta pan frazę "z ziemi polskiej do wolski"? Wolałbym, by tacy ludzie nie uczyli mnie patriotyzmu.

Wróćmy do Krakowa. Co takiego tkwi w tym mieście, że wydało tak dużą część elity PiS? Prezydent, doradcy prezydenta, politycy nominowani do rządu, kandydatka na premiera z Małopolski. Platforma przez ostatnie lata tak mocnych kadr nie wykształciła. A dodajmy jeszcze zaplecze intelektualne, które skutecznie wprowadziło w obieg sformułowanie "Polska w ruinie". Krakowska Platforma w najlepszych latach takiego zastępu polityków w Warszawie nie miała. 

- Prawda, że dziwne? A przecież Kraków od kilkunastu lat wybiera na swego prezydenta Jacka Majchrowskiego - wybitnego samorządowca, typowego centrystę, ale człowieka o korzeniach lewicowych. Wydaje się, że dużo jest mitów na temat tego "prawicowego Krakowa" - niedawna konferencja krakowskiej "Kuźnicy" przypomniała inne, lewicowe oblicze naszego miasta. 

Ale istnieje tu coś jeszcze innego. Rozmawiamy 19 października: tego dnia dokładnie 96 lat temu przybył do Krakowa naczelnik państwa, generał (bo jeszcze nie marszałek) Józef Piłsudski. I powiedział tak: "Kraków wyróżnia się między innymi miastami naszymi tym, że najłatwiej w nim było zawsze przeprowadzić współpracę ludzi i stronnictw. Najmniej tutaj było wyklinań i stawiania poza nawias narodu, przypisywania sobie tylko przywileju miłości dla ojczyzny i wyłączności w wytyczonych przez siebie drogach ku zbawieniu. Więcej tutaj było niż gdzie indziej wzajemnego szacunku dla zdań różnolitych, zatem zdolności do współpracy". Tu "najłatwiej jest o rzetelną zgodę i rzetelne porozumienie się". Czy odnajdujemy w tych słowach dzisiejsze oblicze Krakowa? 

Teraz to się nazywa "ugodowość" i ma absolutnie negatywne konotacje.

- A ja ugodowcami nazywałem zawsze tych, którzy w PRL usiłowali zachować polską tożsamość. Ale usiłując to robić, musieli zawierać jakieś porozumienia z władzą, którą - mówiąc Żeromskim - przywiał "wiatr od wschodu". Mówię jak krakowski stańczyk? No ale uważam, że polską tradycję uratowali w mniejszym stopniu powstańcy, w większym - ludzie ugody. O tym oczywiście można dyskutować, jednak w tym celu wszyscy muszą przyznać, że nie ma - i nigdy nie było - jednej polskiej tradycji, że nasze dziedzictwo jest różnorodne, różnobarwne. Oraz że nikt nie ma monopolu na patriotyzm. Wszak gdyby w roku 1945 cały naród poszedł do lasu, to cały naród by wyginął.

A nie ma pan wrażenia, że ów duch pragmatyzmu i ugodowości nadal wieje przez Rynek? Po kawiarniach, urzędach i redakcjach słychać, że te wybory mogą wyjść miastu i regionowi na zdrowie. Z Krakowa do Warszawy ruszy zastęp polityków, którzy w stolicy będą robić politykę, a piątkowym pendolino przywiozą na południe pieniądze, wpływy i inwestycje. Może poseł Adamczyk przywiezie wreszcie w teczce pieniądze na S7? To byłby cywilizacyjny skok.

- Jestem wrogiem tego projektu cywilizacyjno-ustrojowego, który niesie ze sobą PiS. Ale nie jestem wrogiem ani konkretnych ludzi, którzy nie przestają być moimi rodakami, ani konkretnych pomysłów, które mogą być - i bywają - sensowne. Z aprobatą przeczytałem na przykład, że krakowski poseł PiS Włodzimierz Bernacki dąży do wprowadzenia jednolitych studiów magisterskich oraz egzaminów wstępnych na studia. Powiem więcej: gdyby to był jedyny punkt programu PiS, sam zapisałbym się do tej partii. No, gdyby mnie przyjęli Obawiam się jednak, że PiS będzie miał na głowie sprawy inne, ważniejsze - takie choćby jak Smoleńsk. Że znów - jak w latach 2005-2007 - będzie to niszczenie polskiej wspólnoty. Wszak Andrzej Duda, tyle razy w kampanii prezydenckiej deklarujący chęć odbudowy tej wspólnoty, przez dwa i pół miesiąca, już jako prezydent RP, nie zechciał się spotkać z urzędującym premierem. Więc raczej nie położę głowy pod topór. 

Ciekawe, czy za kilka lat będziemy ramię w ramię z PiS bronić demokracji przed tymi, którzy kroczą w drugim szeregu.

- Bo PiS zagospodaruje większych od siebie radykałów? To prawda. PiS to robi - trochę tak, jak na Węgrzech Fidesz szachuje nacjonalistyczny Jobbik. Czy jednak nie nastąpi z czasem zbliżenie programów? Tym bardziej że z PiS nic przecież nie wiadomo. Pamiętam, jak partia ta szermowała przed laty hasłami lustracyjnymi. Platforma tym się przejęła, no i jeden z jej ówczesnych liderów, Jan Rokita, okazał się ostrzejszym lustratorem niż Kaczyńscy. Środowiska PiS-owskie oskarżały Platformę, że chce koalicji z SLD. Ale to Kaczyński zawarł koalicję - nie z SLD wprawdzie, lecz z Samoobroną Andrzeja Leppera. PiS do dziś kreuje się na partię najbardziej antykomunistyczną, lecz to Kaczyński, nie Tusk, nazywał Edwarda Gierka patriotą. W ostatnich latach urzędujący prezydent był dla ludzi PiS "Komoruskim", ale w debacie prezydenckiej to nie on, lecz Andrzej Duda okazał się łagodniejszy wobec Rosji. "Ciemny lud" wszystko to kupuje i Kaczyński, który chyba dobrze zna Polaków, musi się nieźle bawić.

Zna pan dobrze ludzi, którzy z Krakowa idą po władzę?

- Niektórych. Z Ryszardem Terleckim stanowiliśmy w latach 80. pisarski tandem. W "Tygodniku Powszechnym" publikowaliśmy artykuły o tradycji Polski niepodległej: o Tadeuszu Pełczyńskim, Szmulu Zygielbojmie, Kazimierzu Iranku Osmeckim, Emilu Fieldorfie - ten ostatni zdjęła nam cenzura, więc gdy go potem rozszerzyłem, opublikowałem, za zgodą Ryśka, już samodzielnie. Oczywiście cały czas różniła nas kwestia radykalizmu - ja byłem bardziej umiarkowany.

Rozmawiacie ze sobą? 

- Tak, nawet sympatycznie. Jak to w Krakowie.

Inni? 

- O Jarosławie Gowinie wolałbym nie mówić - nasze drogi rozeszły się dawno. 

Obawia się pan zmiany, która nadchodzi?

- Skoro dobrze życzę Polsce, nie mogę się nie obawiać. Moja generacja wierzyła, że wybory, których Polska dokonała po roku 1989, ustalą miejsce naszego państwa w Europie na stulecia. Dziś do głosu dochodzą siły ciemne, słabo obliczalne, więc w konsekwencji także antypolskie, jakkolwiek by deklamowano o patriotyzmie. Pan też to słyszy? 

Słyszę ostatnie demonstracje w Krakowie i chłopaków, którzy krzyczą "Wielka Polska Narodowa". 

- Czyli nie wiedzą, czym jest polskość. A przecież od XII wieku spotykaliśmy się na tej ziemi z Innym. Najpierw tym Innym był Niemiec czy Żyd, potem prawosławny Rusin, w XVI wieku doszli jeszcze protestanci. Polska narodowa to koncept naszych wrogów, zafundowany najpierw przez Hitlera mordującego Żydów, potem przez Stalina wysiedlającego Niemców i Ukraińców. Jednak w dzisiejszych wyborach nie chodzi - jeszcze - o Polskę Narodową. Tu chodzi o ślepy bunt i bezkształt, tak jaskrawo widoczny u przyszłego sojusznika Kaczyńskiego Pawła Kukiza. To właśnie chaos i bezkształt przejmują dziś w Polsce władzę.

ANDRZEJ ROMANOWSKI

Literaturoznawca, historyk, publicysta. Wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim, jest redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego. W latach 1976-2002 publikował w "Tygodniku Powszechnym". Członek Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, Unii Demokratycznej, Unii Wolności i Partii Demokratycznej - demokraci.pl. Autor kilkuset tekstów naukowych, publicystycznych i eseistycznych oraz książek, m.in. "Młoda Polska wileńska", "Podróż na wschód", "Skrzydlate słowa" (wraz z Henrykiem Markiewiczem), "Rozkosze lustracji", "Wielkość i upadek 'Tygodnika Powszechnego' oraz inne szkice".
źródło: http://krakow.wyborcza.pl/krakow/1,44425,19071368,andrzej-romanowski-nikt-nie-ma-monopolu-na-patriotyzm.html

Jacek Kuroń i Adrian Zandberg: III RP dla każdego

Jacek Kuroń i Adrian Zandberg: III RP dla każdego

Jacek Kuroń, Adrian Zandberg
 05.03.2011 17:53
A A A Drukuj
Adrian Zandberg, Jacek Kuroń

Adrian Zandberg, Jacek Kuroń (Fot. Agencja Gazeta)

Jacek Kuroń: Jakiej Polski chcemy? Jak sprostać nowym wyzwaniom świata? Trzeba nam debaty i działań - to zadanie dla młodych, dla pokolenia współautora tego tekstu - Adriana. Ja i moi rówieśnicy będziemy służyć pomocą
Tekst Jacka Kuronia i Adriana Zandberga z 14 listopada 2001 roku

Jacek Kuroń: Apel mój, opublikowany 16 października 2001 w "Gazecie Wyborczej" [wzywający do powołania Ruchu Obywatelskiego Obrony Człowieka - red.], spotkał się z żywym zainteresowaniem. Dotychczas napłynęło kilkaset listów z akcesami, zgłoszeń e-mailowych i telefonicznych. Zwracają się do mnie często ludzie wybitni, ale przede wszystkim ludzie młodzi, którzy podzielają moje przekonanie, że w wyborach "społeczeństwo opowiedziało się przeciwko bezwzględnemu, wilczemu kapitalizmowi za państwem, które troszczy się o swoich obywateli i chroni najbiedniejszych przed kosztami przemian". Wiele osób zgłosiło poparcie dla sformułowanej przeze mnie wizji Polski jako społeczeństwa opiekuńczego. Odezwały się też głosy niepokoju mówiące, że kapitalizm to pełne półki i wolność gospodarcza i temu służą twarde zasady gospodarowania - a zmęczenie społeczeństwa wykorzystują cyniczni politycy.

Pełną odpowiedzialność za obecny stan gospodarki, społeczeństwa i państwa ponosimy oczywiście my, politycy. Mówię to przede wszystkim w swoim własnym imieniu. Chcieliśmy szybko dogonić kraje wysoko uprzemysłowione przez nagłe wprowadzenie bezwzględnych reguł kapitalistycznego gospodarowania słabo łagodzonych przez politykę różnego rodzaju "kuroniówek". W efekcie otrzymaliśmy kapitalizm tym bardziej dziki, że brak kapitalistów często zastępowano uwłaszczaniem nomenklatury - zarówno PRL-owskiej, jak i tej nowej, którą stworzyła III Rzeczpospolita. Jest więc on nie tylko dziki, ale i państwowy.

Zapomnieliśmy, czy nawet nie wiedzieliśmy, że bezwzględny kapitalizm w społeczeństwach rozwiniętych panował tylko przy wprowadzaniu go w XVIII i XIX wieku, i to od razu w wojnie społecznej. Później ta wojna toczyła się długo, ale na peryferiach rozwiniętego gospodarczo świata. Ład społeczno-gospodarczy, jaki zdecydowanie zapanował w krajach wysoko uprzemysłowionych niemal od początku XX wieku, kształtował się wraz z cywilizacją maszynową w walkach i współpracy przedsiębiorców i robotników formujących - przy znacznym udziale inteligencji - ruchy społeczne, w których te siły społeczne się wyrażały. W tej walce - i współpracy - przez wojny i rewolucje tworzono ład społeczno-gospodarczy stanowiący kompromis między pracą a kapitałem, uformowany w demokrację polityczną, demokratyzację wytwarzania i obrotu towarowego (system umów zbiorowych, prawa pracy, komisji trójstronnych, rad zakładowych) oraz demokrację socjalną (powszechnego nauczania, lecznictwa, gwarancji zatrudnienia, społecznej polityki mieszkaniowej etc.). Tylko w ramach tego ładu społeczno-ekonomicznego - zwanego "socjalizmem skandynawskim", niemiecką "społeczną gospodarką rynkową" czy z amerykańska "państwem dobrobytu" - możliwa była niezwykła efektywność pracy uznawana u nas za kapitalistyczną. Beneficjentami tego ładu byli wszyscy jego uczestnicy - i tylko w tak zarysowanej całości mógł on funkcjonować.

Nie uważam opisywanego tu ładu społecznego za ideał, o którym zawsze marzyli ludzie dążący do wolności i sprawiedliwości społecznej. W systemie tym występowały liczne deformacje immanentnie związane z jego strukturami formalnymi. Był to jednak najdalej idący w kierunku tego ideału krok zorganizowanych społeczeństw ludzkich. Aby wejść nawet na najwyższą górę, trzeba iść krok po kroku.

Podstawy opisywanego tu ładu minęły wraz z cywilizacją maszynową. Nastaje cywilizacja informatyczna. Zmiana ta powoduje dezintegrację ładu społecznego, gospodarczego i państwowego, która przejawia się w naszych trudnościach jak promienie światła w wodzie (innym środowisku).

Kompromis między pracą a kapitałem przemija - przede wszystkim ze względu na stały wzrost znaczenia kapitału ludzkiego (wykształcenie i kwalifikacje pracownika stały się siłą wytwórczą), który już jest decydujący, a niedługo stanie się wyłączny. Oznacza to niezwykły wzrost efektywności pracy i wymagań edukacyjnych, ale i powoduje, że praca wykonywana przez większość dzisiejszych pracowników traci swoje znaczenie ekonomiczne, staje się niepotrzebna. Albo więc jako ludzkość zginiemy w różnorodnych napięciach wyrastających z bezczynności globalnego bezrobocia, albo - w co osobiście nie wątpię - dokonamy globalnej rewolucji edukacyjnej, a co z tym związane, istotnej przebudowy istniejących struktur społecznych.

W przeszłości współpraca społeczno-gospodarcza, choć też międzynarodowa, realizowała się przede wszystkim w państwach narodowych. Tam też dokonywała się niezbędna dla jej trwałości i stabilności redystrybucja. Wraz z cywilizacją informatyczną nastała dominacja formacji globalnej i jej integralnego elementu - globalnego rynku finansowego. Podstawy samodzielności gospodarek w państwach narodowych szybko się kurczą. Żyjemy w gospodarce globalnej, w której zasadnicze znaczenie ma przewidywana przez dawnych mędrców polaryzacja ludzkości między biegunami nędzy i bogactwa. Z jednej strony rzuca się w oczy nawet nie garstka multimiliarderów, ale niewiele ponad 10 proc. ludzi żyjących w nieznanym dotąd dobrobycie. Z drugiej - blisko 90 proc. żyje w nędzy, poczuciu poniżenia i braku perspektyw. Wszyscy oglądamy to co wieczór w drastycznych obrazkach kolorowej globalnej telewizji. W tym kontekście wybuchają gęsto rozsiane po świecie krwawe konflikty etniczne, religijne i w ogóle kulturowe. Globalna wojna - choć rozproszona, ale intensywna - już się rozpoczęła. Nie umiemy tylko wyróżnić w tych konfliktach zręcznej intrygi profesjonalnych gangsterów. Ta udoskonalona w ostatnim czasie profesja obejmuje przede wszystkim nie sztukę zabijania, ale grę giełdową, służby specjalne, manipulowanie ludźmi, sianie strachu i nienawiści.

Zajmuję się światem, bo jego sytuacja wpływa znacząco na nasze położenie i będzie wpływać w coraz większym stopniu. Nadto, wyznaczając cel naszych działań, musimy uniknąć błędu minionych dziesięciu lat. Jak to starałem się tu wykazać, w różnych ważnych sprawach wciąż gonimy ogon przemijającego kapitalizmu. Musimy zmierzać w przyszłość, a jesteśmy już dziś w cywilizacji informatycznej. Moje wnuki, tak jak współpracujący ze mną nad tym artykułem Adrian, posługują się już narzędziami tej cywilizacji. Ja mogę o niej tylko czytać. Dlatego zwróciłem się o współpracę do Adriana Zandberga - uważam bowiem, że ciężar organizowania ruchów społecznych w przyszłości musi wziąć na siebie jego pokolenie.

Adrian Zandberg: Cele musimy wyznaczać w odniesieniu do doświadczeń globalnych - bo globalne stają się problemy, którym musimy stawiać czoło, z deficytem demokracji i alienacją struktur politycznych na czele. Wzrost znaczenia wielkiego kapitału, który wyrwał się spod demokratycznej kontroli społeczeństw, drastycznie ograniczył zakres władzy w państwach narodowych, a zarazem zasiał w elitach przekonanie o bezalternatywności obranego modelu rozwoju - najjaskrawiej zawierające się w wizji końca historii Fukuyamy.

Bezpośrednim skutkiem przyjęcia tego założenia staje się degeneracja sfery politycznej, która traci zakorzenienie w społeczeństwie, przestaje być miejscem debaty publicznej o kierunku rozwoju. Zamiast tego partie przekształcają się w struktury mające zapewnić swoim uczestnikom miejsce pracy w aparacie biurokratycznym. Samo w sobie jest to oczywiście niezbędne do realizacji jakiejkolwiek polityki i byłoby mechanizmem w pełni uzasadnionym, gdyby przyjąć, że świat jest zorganizowany w sposób najlepszy z możliwych i jedyne zadanie to konserwacja istniejącego systemu. To stwierdzenie jednak jest oczywiście fałszywe.

W Polsce mamy do czynienia z głębokim rozziewem między marazmem w sferze aktywności politycznej obywateli a eksplozją różnorodnych działań w sferze społecznej. Tysiące wolontariuszy angażuje się nie tylko w doraźne akcje pomocowe, ale wręcz w przekształcanie świata, w którym żyją. Można powiedzieć, że taką działalność rozpoczęły fundacje wodne, w ramach których mieszkańcy doprowadzili wodociągi do olbrzymiej ilości wsi, a teraz przystępują do ich kanalizacji. Taką działalność prowadzi właśnie Federacja Inicjatyw Oświatowych, w której rodzice, nauczyciele i uczniowie dążą do uzupełnienia systemu szkolnego o niezbędne wsi małe szkoły. Pojawiają się coraz częściej inicjatywy gospodarcze nastawione na samozatrudnienie. Taka działalność to nie tylko casus naszego kraju i nie tylko konsekwencja cywilizacyjnego zacofania. Najlepszym przykładem wdzierania się aktywności społecznej w sferę tworzenia infrastruktury jest ruch Open Source. Tysiące programistów na całym świecie zorganizowanych w tę społeczność bezpłatnie tworzy i udostępnia światu alternatywne wobec komercyjnego oprogramowanie z systemem operacyjnymLinux na czele.

Powstaje pytanie - jak przenieść ogromny potencjał drzemiący w tzw. sektorze pozarządowym w sferę działalności publicznej i politycznej.

Jacek Kuroń: Pojawiają się próby integracji ruchów społecznych w różnego rodzaju komitety, takie jak choćby właśnie propozycja Ruchu Obrony Człowieka. Są one pożyteczne i potrzebne, ale w żadnym razie nie mogą prowadzić do przekształcania się w partie polityczne czy komitety wyborcze. Nie ma sposobu, by uniknąć wówczas opisywanej wyżej przez Adriana biurokratyzacji formalnych struktur politycznych. Jednak reanimacja sfery politycznej aktywności musi się zaczynać od działalności społecznej. Taka jest ogólna prawidłowość i tej drodze sprzyja obecna sytuacja Polski.

Jacek Kuroń, Adrian Zandberg: Dlatego proponujemy zainicjowanie obywatelskiej debaty - Jakiej chcemy Polski? Przez minione dziesięć lat elity, prowadząc zasadnicze dzieło przebudowy ustrojowej, nie zadały społeczeństwu tego pytania. Współczesne środki informatyczne pozwalają jak nigdy na upowszechnianie wszelkiej debaty społecznej. Oczywiście mówić mogą tylko ci, którzy mają coś do powiedzenia, a jeszcze większe ograniczenie stwarza dostęp do wspomnianych środków (z komputerem na czele). Można jednak te ograniczenia znacząco zmniejszyć.

Tylko niektórzy są w stanie formułować tezy, ale niemal wszyscy mogą je oceniać. Debatę taką trzeba prowadzić także w prasie, radiu i telewizji.

Zarazem pytaniem i warunkiem debaty jest, że ilekroć mówimy: należy zapewnić pełny dostęp np. do edukacji - to trzeba koniecznie powiedzieć, skąd i w jaki sposób zdobyć na to środki. Istnieje wiele prób odpowiedzi na to pytanie. Jedną jest opodatkowanie globalnych obrotów kapitałowych (tzw. podatek Tobina). W naszej lokalnej skali uważamy za konieczne wprowadzenie restrykcyjnej polityki kontroli, czy zyski generowane przez polskie filie międzynarodowych multikorporacji nie są wyprowadzane - nieopodatkowane - poza granice Polski.

Zasadniczym problemem do rozwiązania jest - tak jak w całej historii społecznych kompromisów - w jaki sposób pogodzić efektywność ekonomiczną (zysk, wzrost produkcji) z efektywnością społeczną systemu. Chodzi o to, by wyniki współpracy społecznej służyły całemu społeczeństwu. Stałym wyznacznikiem celu współpracy musi być odwrócenie dotychczasowej tendencji wzrostu rozpiętości między dochodami różnych grup społecznych i dążenie do wyrównywania poziomu życia obywateli. Wyrównywanie to musi dokonywać się na wielu płaszczyznach - nie tylko dochodowej, ale i oświatowej oraz zdrowotnej.

Uważamy, że konieczne jest wznowienie debaty o deficycie demokracji w naszym społeczeństwie. Została ona sprowadzona niesłusznie do parlamentarnych sporów. Zapomnieliśmy o ekonomicznym wymiarze demokratyzacji. W każdym zakładzie pracy, tak jak w każdej sferze życia, istnieje kwestia rzetelnego przedstawicielstwa. Dziś znacząca większość pracowników, zwłaszcza w sektorze prywatnym, jest go pozbawiona. Trzeba wrócić do idei stworzenia w Polsce rad zakładowych wybieranych przez załogi spośród kandydatów zgłaszanych przez związki zawodowe i grupy pracownicze. Takie rady reprezentowałyby ogół pracowników wobec pracodawców w negocjacjach i sporach zbiorowych. Zadaniem ruchu społecznego, o którym mówimy, byłoby nie tylko inicjowanie debaty wokół idei, ale też organizowanie społeczeństwa dla popierania ich i wywierania nacisku na klasę polityczną. Konstytucyjnym narzędziem do prowadzenia takich działań może być ludowa inicjatywa ustawodawcza.

Jacek Kuroń: Temu wszystkiemu, o czym tu mówimy, w nowych warunkach społecznych może podołać tylko pokolenie rówieśników Adriana. Ono musi wziąć na siebie trud organizowania takiego ruchu. Ja i moi rówieśnicy będziemy starali się służyć pomocą, doświadczeniem, jeśli trzeba - osłaniać, ale na pewno nie możemy przewodzić.

Odwaga tworzenia drogi w przyszłość potrzebna była i jest w każdym pokoleniu - i w każdym znajdowali się ludzie, którzy umieli krytycznie myśleć i działać pomimo przeciwności. Jestem przekonany, że wasze pokolenie sprosta niezwykłemu wyzwaniu świata, w którym już żyjemy, a jeszcze nie umiemy go zrozumieć, a tym bardziej oswoić.

JACEK KUROŃ, ADRIAN ZANDBERG


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75402,9206249,III_RP_dla_kazdego.html#ixzz3pFWwhO5J