Kończyłam wstawiać naczynia do zmywarki, gdy usłyszałam dzwonek mojej komórki. Nawet nie musiałam patrzeć na wyświetlacz, wiedziałam, kto dzwoni.
- Słucham - rzuciłam mało uprzejmie.
- Nowakowa - usłyszałam. "A jakże", stwierdziłam w duchu. - Mąż ma zebranie, a mnie się też tu trochę przedłuża... Czy nie zechciałaby pani jeszcze posiedzieć z Olivią? Oczywiście zapłacimy ekstra.
- Dobrze - mruknęłam. - Czyli do której?
- Nooo - zawahała się. - Gdzieś tak do dwudziestej... No, maksymalnie o dwudziestej pierwszej któreś z nas się zjawi.
Zgodziłam się, zresztą nie pierwszy raz, bo co miałam zrobić. Zostawić siedmiolatkę samą w domu?
Pracowałam u Nowaków już prawie rok. Byli bardzo eleganccy, bardzo zamożni, bardzo nowocześni. Dużo pracowali, nawet w weekendy. On był prawnikiem, ona jakimś specem od reklamy. Mieszkanie mieli studwudziestometrowe, nie wiem po co, bo prawie z niego nie korzystali. Chyba tylko w nim spali. Nie mam pojęcia, jak im się udało zrobić tę Olivkę, tak napięte mieli oboje kalendarze. No i właśnie dlatego nie za bardzo mieli czas zajmować się córką. I tak trafili na mnie. Zaproponowali mi przez kuzynkę posadę gospodyni.
Kiedy poszłam na tę tak zwaną rozmowę kwalifikacyjną, mało trupem nie padłam na widok tych marmurów, dywanów i sprzętów kuchennych. Wcześniej widywałam takie tylko w telewizji, i to w zagranicznych serialach. Strasznie byli sztywni i jacyś tacy podenerwowani. Ale do pracy mnie przyjęli.
- Daliśmy córce na imię Olivia, bo to międzynarodowe imię. Gdyby chciała kiedyś w przyszłości zamieszkać za granicą, imię nie będzie jej ograniczać - wyjaśniła mi Nowakowa zaraz pierwszego dnia.
Głupie mi się to jakieś wydało, ale tylko pokiwałam głową i zaczęłam się zapoznawać z moimi obowiązkami.
Nie były wcale bardzo obciążające. Rano oni zawozili Olivię do szkoły. Oczywiście do prywatnej, dwujęzycznej. Ja ją odbierałam około trzynastej. Robiłam zakupy, dawałam małej jeść i dotrzymywałam jej towarzystwa. Trochę sprzątałam w domu, ale niewiele, bo raz w tygodniu na gruntowne sprzątanie przychodziła Irina, miła Ukrainka. Bardzo mi ta praca odpowiadała, bo moi synowie to już spore chłopy, sami się sobą zajmują. Ale jeść wołają, a na leki mojego męża też sporo idzie, więc każdy grosz się przydaje. Poza tym polubiłam Olivkę, choć Bogiem a prawdą, na początku bardzo trudno mi było złapać z nią kontakt. Była cicha, zamknięta w sobie, jakby trochę przestraszona. Prawie się nie śmiała, wciąż tylko siedziała w kącie z jakąś książką. Nie bawiła się lalkami, misiami, nie miała koleżanek.
Im dłużej znałam Nowaków, tym jaśniej rozumiałam dlaczego. Ona po prostu nie miała żadnych lalek ani misiów. Rodzice powtarzali jej, że to zabawki dobre dla maluchów i że powinna się zajmować poważniejszymi rzeczami. Poważniejszymi! Siedmioletnia dziewczynka!
W ogóle ci jej rodzice byli jak z jakiejś dziwnej bajki. Do kościoła nie chodzili, no trudno, wiadomo, nie każdy musi wierzyć. Ale znajomych nie przyjmowali, z rodziną kontaktów nie utrzymywali, świąt żadnych nie obchodzili... No dobrze, Boże Ciało czy Wielkanoc to ja rozumiem, może dla kogoś te kilka dni świąt nie są aż tak ważne, ale żeby zupełnie lekceważyć Boże Narodzenie? Nie mieściło mi się to w głowie. Nowakowie nie kupowali sobie prezentów, nie mieli wigilijnej kolacji, nie stroili choinki, nie dzielili się opłatkiem, no nic, kompletnie nic. Ani z wiary, ani z tradycji, ani choćby dla zabawy.
W tym roku na początku grudnia nawet o to Nowakową zagadnęłam. Że zbliżają się mikołajki i takie tam.
- Pani Wandziu, my jesteśmy myślącymi, dorosłymi ludźmi, dla nas to są nic nieznaczące zabobony. Nie okłamujemy Olivki, że jest jakiś tam mikołaj, bo to byłoby nieuczciwe - wyjaśniła mi.
- No a w szkole? Przecież są organizowane mikołajki...
- Olivka w tym dniu po prostu zostaje w domu - usłyszałam.
Aż mi się serce ścisnęło na myśl o tej małej dziewczynce, pozbawionej tego dreszczu ekscytacji, niepewności, jaki dostanie prezent... Ale nic nie powiedziałam, nie moja to rzecz.
Tak samo nic nie mówiłam, gdy się zorientowałam, że oni w święta zamierzają pracować i że nie będą mieć nawet żadnego uroczystego obiadu. Swoje na ten temat myślałam, ale już dawno postanowiłam, że się w cudze życie nie będę wtrącać.
Tylko że im bliżej było świąt, tym bardziej to przeżywałam. Bo przecież mała nie żyła w próżni, chodziła do szkoły, słyszała od kolegów o mikołaju, o prezentach, o choince, pierwszej gwiazdce... Widziała przystrojone ulice, wystawy... Co ona sobie musiała myśleć?
W dniu Wigilii Nowakowie oczywiście szli do pracy. Obiecali mi naprawdę niezły zarobek, więc zgodziłam się zostać z Olivką, tym bardziej, że mój mąż i synowie mieli zająć się wieczerzą.
- Ale maksymalnie do szesnastej - zapowiedziałam rano mojej pracodawczyni. - Potem mam gości.
- Dobrze, dobrze - rzuciła nieuważnie Nowakowa, zgarnęła torebkę i laptopa i wybiegła.
Olivka miała w szkole wolne, więc siedziałam z nią od rana. Ale się dziwnie czułam w tym domu... U mnie stała już przybrana choinka, na drzwiach wisiał piękny bożonarodzeniowy wieniec, lodówka była zastawiona świątecznymi przysmakami, chłopaki sprzątali... A tu nic. Jak zwykle sterylny porządek i ani jednej świeczuszki, ani gałązki, zero.
Olivka wstała wcześnie, jak co dzień, na śniadanie zjadła jajecznicę, a potem podeszła do okna i obserwowała padający śnieg. Popatrywałam na nią spod oka i zastanawiałam się, jak spędzi wigilijny wieczór. Pewnie w swoim pokoju, czytając książeczkę... Serce mi się ścisnęło.
Mimo wszystko postanowiłam ją ładnie, odświętnie ubrać. Potem przypomniałam sobie, że jednak mam coś, co mogłabym tej małej dać. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam dzwoneczek, który w weekend kupiłam na świątecznym jarmarku. Był delikatny, śliczny, zrobiony jakby ze srebrnych drucików. Kupiłam go pod wpływem impulsu, do niczego mi nie pasował, ale teraz pomyślałam sobie, że byłby ładną ozdobą w pokoju małej.
- Patrz, kochanie - podałam Olivii cacuszko. - Podoba ci się?
- Jaki piękny! - powiedziała Olivka. - To... dla mnie? - spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Jeśli tylko chcesz - wzruszyłam ramionami. - Możemy powiesić do w oknie twojego pokoju, co ty na to? To będzie taka świąteczna ozdóbka.
Mała zawahała się.
- A mama... nie będzie zła? - spytała cicho.
- Myślę, że nie. To tylko zwykły dzwoneczek - powiedziałam. Rozpogodziła się.
- Chciałabyś pomalować? Mogłybyśmy narysować choinkę... - zaproponowałam.
- O tak, bardzo! - rzuciła z entuzjazmem.
Obserwując spod oka, jak Olivka sadzi na wymalowanej farbkami choince wielkie, kolorowe bombki, myślałam, że dzieci to jednak dzieci. Nie rozumieją świata dorosłych, ich zasad, ustaleń. Dlaczego jej rodzice nie umieli tego pojąć?
W pewnej chwili Olivka wstała i podeszła do swojego biurka.
- Coś pani pokażę, pani Wandziu - szepnęła i wyjęła małe ozdobne pudełeczko. - Ja za swoje kieszonkowe kupiłam rodzicom prezent... Taką bombonierkę...
Ech, dobre serce miało to dziecko. Szkoda, że jej rodzice zupełnie tego nie widzieli. - Myśli pani, że się ucieszą? - spytała.
- Na pewno - rzuciłam. - Każdy lubi dostawać prezenty.
- Tata mówi, że to głupi zwyczaj...
- To tylko słowa - wzruszyłam ramionami.
Minęła pora obiadu, coraz bliżej było szesnastej. Olivka siedziała w salonie, trzymając na kolanach tę swoją paczuszkę. Cała był czekaniem. Ona chyba miała nadzieję, że jednak przyjdą, przywiozą choinkę i prezent.
Niestety, jej rodzice się nie zjawiali. Dziesięć po czwartej Nowakowa przysłała mi SMS-a. "Mam tu drobne kłopoty, spóźnię się", przeczytałam i zazgrzytałam zębami.
- To mama? - spytała Olivka cienkim głosikiem.
Tylko pokiwałam głową.
Po półgodzinie zadzwoniłam do mojej pracodawczyni, ale odrzuciła połączenie. Zagotowało się we mnie. Nie mogłam już patrzeć na smutną buzię tego dzieciaka. I nie mogłam znieść, że oni tak mnie lekceważą. Mnie i to dziecko! Bo może i nie obchodzili świąt, ale, do cholery, chociaż ze względu na córkę mogli tego jednego dnia wyjść wcześniej z pracy.
- Ubieraj się - powiedziałam do Olivii o siedemnastej piętnaście.
- Gdzieś idziemy? - spojrzała na mnie zdziwiona.
- Do mnie do domu. Poznasz mojego męża i synków - rzuciłam i podałam jej kurteczkę.
Potem zadzwoniłam do Włodka. Poprosiłam, żeby zaczęli podgrzewać dania.
- Moja kochana, tu już wszystko jest gotowe, stół nakryty, twoja siostra przyszła wcześniej trochę pomóc, nic się nie martw - rzucił zadowolony.
- No to dobrze. Ja zaraz będę. I przyprowadzę wędrowca - zapowiedziałam.
Prowadziłam Olivkę do swojego domu z duszą na ramieniu. Ale nie mogłam dzieciaka zostawić samego w tym... grobowcu! Bo ten jej dom był właśnie taki - wiecznie zimny i pusty.
Moja rodzina jest specyficzna. Moi dwaj synowie, Pietrek i Michał, to już prawie dorosłe chłopaki. Bardzo mi pomagają. Moja siostra Danka i jej mąż to dwie najbardziej hałaśliwe osoby na świecie. Ich starsza córka niebawem wychodzi za mąż, a młodsza ma dopiero trzynaście lat. Mój mąż po udarze porusza się na wózku, ale nie stracił pogody ducha. Z kolei jego brat w młodości dorabiał, grając na weselach i do teraz na rodzinnych uroczystościach wyciąga z futerału akordeon. I oni wszyscy przyszli do nas na Wigilię.
- To jest Olivka - powiedziałam po prostu, gdy weszłyśmy.
Moja siostra o nic nie pytała, chyba się domyśliła, co zaszło. Wyściskała małą, wycałowała i widziałam, że dziewczynka była tym bardzo oszołomiona. Zastanawiałam się, jak będzie się czuła w naszym mieszkaniu: ciemnym, ciasnym, zaniedbanych w porównaniu z jej apartamentem. Stała z boku i oglądała wszystko błyszczącymi jak w gorączce oczyma. I... uśmiechała się.
Kiedy się dzieliliśmy opłatkiem, wcale się nie wstydziła. Jakby nagle wyszła ze swojej skorupy, wymyślała jakieś swoje śmieszne życzenia. Potem jadła, aż jej się uszy trzęsły, spróbowała wszystkich wigilijnych potraw. A później dzieci zaczęły się domagać otwarcia prezentów i trochę zmarkotniałam. Niepotrzebnie. Nie wiem, jak to się stało, chyba Danka naprędce odjęła jakieś drobiazgi z prezentu dla swojej córki. W każdym razie Olivka znalazła pod choinką dwie paczuszki ze swoim imieniem.
W jednej był miś. Wiedziałam skąd i spojrzałam na moich synów z uznaniem. Był dołączony w promocji do zestawu słodyczy. Darmowy, ale podobało mi się, że moje chłopaki się postarały, zrobiły małej prezent, choć przecież ich tak zaskoczyłam. W drugiej paczuszce - właśnie tej od mojej siostry - były jakieś spinki i gumki do włosów. Drobiazgi, mało warte, ale Olivka oglądała je raz po raz, tuliła misia i wyglądała na naprawdę szczęśliwą.
- Pani Wandziu... Pani Wandziu... - powiedziała mi nagle do ucha. - Nigdy nikt mi nie dał takiego prezentu.
Przygarnęłam ją tylko do siebie, bo co miałam powiedzieć?
Małej kleiły się oczy, ale za nic nie chciała się położyć. Śpiewała kolędy, chociaż większości słów nie znała. O rodzicach nawet nie wspomniała.
Ja za to wciąż o nich myślałam, ale ani mi się śniło do nich dzwonić. "Niech się podenerwują", pomyślałam złośliwie, a zaraz potem przez głowę przemknęło mi, że może wcale się nie niepokoją o córkę, bo wciąż są w pracy...
Było dobrze po dwudziestej pierwszej, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
- Oho, wędrowiec! - zakrzyknął mój szwagier, a mnie ścisnęło się serce, bo czułam, że to Nowakowie.
Otworzyłam. To rzeczywiście byli oni. Oboje. Wyglądali na wzburzonych.
- Jak pani mogła?! - zawołał on.
- Co pani wyrabia?! - krzyknęła w tym samym momencie ona. - Wracam do domu, a tu...
- A o której pani wróciła? - wpadłam jej w słowo.
- O dziewiętnastej - rzuciła zaskoczona.
- No właśnie. A umawialiśmy się na szesnastą! Nie odbierała pani telefonu! Nie zjawiała się! Jest Wigilia, a ja mam rodzinę! Jak państwo mogli? - wylałam na nich całą złość. Za to, jak potraktowali Olivkę, jak lekceważyli jej potrzeby, jak nie chcieli dostrzec, co jest dla tego dziecka ważne.
- Ale... Ale nic pani nie powiedziała, nie zostawiła wiadomości... - dukała Nowakowa.
- Tak państwa potraktowałam, jak państwo mnie - wycedziłam. - I Olivkę.
- A co ma do tego Olivka? - zdziwił się on.
- Nie rozumie pan? To jest dziecko! Państwa dziecko! A w ogóle państwa nie widuje! Nawet w święta - powiedziałam i nagle zorientowałam się, że może za daleko się posuwam. To przecież było ich życie, a ja tylko u nich pracowałam.
Nowakowa spuściła głowę.
- No dobrze, to może my po prostu weźmiemy córkę... - bąknęła.
- NIEEE! - usłyszałam i drgnęłam.
Obejrzałam się i zobaczyłam, że mój mąż stoi w progu pokoju, a za jego wózkiem chowa się Olivka.
- Ja nie chcę do domu! - zawołała. - Ja chcę tu mieszkać! Z panią Wandzią i panem Włodkiem!
Złapałam się za serce. Nowakowa pobladła i jakby lekko się zachwiała.
- Ja... My... To jest... - zaczęła dukać.
Staliśmy tam jak jakieś figury woskowe. Każdy chyba chciał coś powiedzieć, ale nikt nie znajdywał odpowiednich słów.
- To może państwo wejdą? - zaproponował znienacka mój mąż.
Zerknęłam na niego zdumiona. Co jak co, ale pomysły Włodek zawsze miał przednie.
- A wie pan... Chętnie - rzucił Nowak.
Zatkało mnie. Jego żonę chyba też.
- No co? - odpowiedział na jej zdumione spojrzenie. - Ona nie chce iść z nami do domu, to może posiedzimy razem tutaj.
Na początku byli strasznie sztywni, zresztą moja rodzina też nagle jakby przystopowała z rubasznymi dowcipami i śpiewaniem. Ale nie minęło kilka chwil, a mój starszy syn zagaił do Nowakowej, mój szwagier do Nowaka i jakoś się wszyscy rozkręciliśmy. To była najdziwniejsza Wigilia w moim życiu. Kiedy po północy Nowakowie wychodzili, niosąc śpiącą Olivkę, byłam pewna, że mnie zwolnią, ale nawet się o tym nie zająknęli.
Patrzyłam przez okno, jak wsiadają do swojego luksusowego auta i pomyślałam, że może jeszcze jest dla nich nadzieja. I rzeczywiście, chyba coś do nich dotarło.
Kilka dni później Nowakowa wspomniała, że chciałaby przynajmniej dwa razy w tygodniu sama odbierać Olivkę ze szkoły.
- Wie pani, żebyśmy spędzały razem więcej czasu... - zaczerwieniła się.
Podobno nawet planowali urlop, żeby wspólnie z Olivią pojechać w góry. Na cały tydzień! Siedem dni bez pracy... Jak to jednak święta zmieniają ludzi...