[...] "Wczoraj z okazji Dnia Matki pytali w mojej ulubionej rozgłośni radiowej, czego nie nauczyła nas nasza matka. Ja wiem, czego mnie nauczyła!... Nadmiernej uległości, rezygnowania z własnych oczekiwań dla świętego spokoju. Wiem, że robiła, co mogła... takie były czasy i bardzo ją kocham. Ale ciężko mi z tym balastem. Mówią, że uświadomić sobie problem to połowa sukcesu. Tylko, że brak mi pewności na drugie pół.
Zastanawiałam się, jaką ja jestem matką. Wszystkie znamy obawy, aby nie popełniać błędów naszych mam. A równoczesnie często w chwilach silnego stresu uruchamiamy wpojony w dzieciństwie sposób działania... a potem żałujemy.
40. urodziny to czas rozliczeń, tak piszą w kobiecych pismach. Ja ich nie czytam, ale mój mąż tak! W dniu urodzin odczułam ulgę... miałam dość chodzenia mojego męża dookoła mnie i pytań: "jak się czujesz, kochanie?". Biedak obawiał się chyba, że z dnia na dzień obudzi się obok ryczącej czterdziestki. Czy wszystkim odbiło?... Dlaczego mam się jakoś inaczej czuć? To jest dla mnie najpiękniejszy czas na bycie matką, żoną i kobietą! Dzieci podrosły, mam przynajmniej teoretycznie więcej czasu dla siebie. Uczę się mówić: "nie mam na to ochoty"... "nie chce mi się!".... Stwierdzam, że to nawet przyjemne. Nigdy sobie do tego nie dawałam prawa. Ważniejsze było sprzątanie, pranie, podlewanie kwiatów albo zarośnięte chwastami grzadki. Ja byłam na samym końcu. Teraz wiem, że jestem ważna, nawet jeśli inni o tym zapominają! [...]"
Tak się zastanawiam... czy do takiego myślenia dochodzą kobiety rzeczywiście dopiero po 40-tce? Czy może to kwestia pokolenia dziewczyn wychowanych w PRL-u? A może ta asertywność nie dotyczy tylko kobiet?