Crisstimm

 
Rejestracja: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Punkty28więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 172
Ostatnia gra
Literki

Literki

Literki
18 dni temu

Ostatnia kępa czyli jesienne porządki w zadumie

     No i nadszedł czas, że nasze pociechy szykują się do szkoły a rodzime południce kończą sezon na żniwiarzy.  Pociechom trzeba zapewne uszykować „wyprawkę”, natomiast południce od lat same dbają o siebie. Demony te ulubiły sobie biały, odświętny strój,   dobrze wyostrzony sierp jako broń, ciepło dnia letniego oraz samotnych i pracowitych rolników (również żonatych). Nie gardziły "od biedy" małymi dziećmi i jeśli napotkały takie bez odpowiedniego dozoru, porywały je i zakopywały żywcem w ziemi. 

     Ponoć taka południca, zwana też rżaną babą, jawić się może oku męskiemu jako całkiem fajna dziewuszka, choć niektórzy bardziej wybredni lub też  podejrzliwi twierdzą, że to tylko pozór i jak się przyjrzeć, okazuje się ona być wyniszczoną, wychudzoną staruchą. Nie wiem, jak objawiłaby się nam – kobietom lecz mniemam, iż raczej w tej drugiej odsłonie, a nawet jeśli w pierwszej, to i tak dobrze wiedziałybyśmy, że coś tu nie gra... No bo, po kiego diabła, wystrojona, blada pannica chadza w samo południe między łanami i to z sierpem zamiast fajnej torebuni? W każdym razie spotkanie takiej istoty w polu, podczas pracy, w środku dnia, grozi w najłagodnieszym przypadku bólem głowy plus dotkliwymi poparzeniami, bywa że i podduszeniami, a w skrajnych przypadkach nawet i śmiercią.

     Napisało mi się kiedyś opowiadanie o spotkaniu Grimbalda Wspaniałego i tajemniczo-groźnej południcy i o nurtujących ją dylematach samotnej panny.

     Mamy jednak czas dożynek i o tym chciałam napisać kilka zdań, bo same południce pomału zaczną szykować się w stan letargu do czasu następnej kanikuły.

     Dożynki swoim rodowodem sięgają czasów pogańskich i wywodzą się ze Święta Plonów.  Żniwa w tradycji słowiańskiej zaczynały się od pracowitych zażynek. Dzięki utrzymanym rytuałom (dostosowanym później do chrześcijaństwa)  możemy stwierdzić, iż do święta tego podchodzono z ogromnym poszanowaniem, wynikającym z kultu dla natury i respektu dla ziemi.  Zaczynano je gdy ziarno było odpowiednio twarde, a słoma miała właściwy odcień barwy złota.  Znak do zażynek dawała przepiórka, bo to właśnie jej śpiew oznaczał, iż przyszła pora na rozpoczęcie prac polowych. Rozpoczynano je w środę lub w sobotę – w pozostałe dni miały przynieść pecha. Czynność koszenia miała znaczenie wręcz rytualne. Przy żniwach pracowano gromadnie, jednocząc wspólnotę. Obowiązywała tam hierarchia - pierwszego kosiarza zwano przewodnikiem, pierwszą kobietę żnącą sierpem postatnicą.  Niegdyś obchodzono małe i duże żniwa. Małe to czas, kiedy zbierano plony ozime i rzepak, za to podczas dużych żniw, czasem nazywanych właściwymi, zbierano pozostałe plony. Ostatnie kłosy albo pozostawiano niezżęte na polu, albo też zżynano uroczyście, obrzędowo, na samo zakończenie żniw. Pasmo takie nazywano ostatnią kępą, przepiórką, perepełką, brodą, kozą, wiązanka, garstką lub pępkiem. Ścinano je uroczyście przez najlepszego kosiarza, po czym wręczane były najlepszym żniwiarkom do uplecenia wieńca. Na Podlasiu pasmo takie oczyszczano z chwastów i kładziono kamień, na którym umieszczano kawałek chleba, szczyptę soli i czasem drobną monetę - był to podarunek dla przepiórek. Również pierwszy zżęty snop zboża miał dla wierzeń Słowian duże znaczenie – wnoszono go do izby i trzymano aż do  Szczodrych Godów (czas około Święta Trzech Króli), ustawiano kłosem do góry, przystrajano,  a następnie wyprawiano przy nim wieczerzę. Tak, można mówić, iż był to pierwowzór dzisiejszej choinki. Ten szczególny snop bywał nazywany diduchem. Był talizmanem i wróżbą, a ziarna z niego wykorzystywano podczas pierwszego siewu w kolejnym roku.  Sam snop uroczyście palono.

     No i w sumie tyle w temacie dożynkowego nawiązania do zwyczajów słowiańskich. Radujmy się ostatnimi, ciepłymi, sierpniowymi dniami i szykujmy na zimniejsze czasy. To oczywiście nie oznacza, że po dożynkach nastaje czas jedynie na leniuchowanie i leżenia do góry brzuchem. To dla uwrażliwionych duchowo w kierunku piśmienniczym czas niezwykły, bowiem od dawien dawna wiadomo, że zbliżająca się jesień budzi z uśpienia poetów, trubadurów,  wieszczy wszelakich, lirycznych wyrobników słowa rymowanego mniej lub bardziej. Zapewne i tu na GD pojawią się i pracowicie dziergając ze słów strofy wprawią nas w kontemplacyjny stan. Ja też przypomnę podszyty jesienną zadumą (no i nutką kpiny) wiersz z pewnego końca lata.

- virgo -

Wieczór. Trawy pewnie już skoszone.

Ich zapach rozsiadł się w kieszeniach pamięci.

Lato w kolorach z obrazu Giotto di Bondone,

A my znów o jeden dzień  mniej święci.

 

Pajączki gotowe do lotu w nieznane,

Z plecakiem nabitymi obietnicą jutra.

W przedziale "Niebieskiego pociągu" Coltrane

Jesienne pobrzmiewa niespieszna (kama)sutra.

 

Na dotyk -  z południa raczej  - czekam Ulissesa

Jak na przymilne wiatru westchnienie

Bursztynów garść w mej dłoni, niczym promesa

I wróżba na tak,

Na może

Na – nie zmienię.

 

Zasypiam z modlitwą o jeszcze jedną frazę,

gdy Persefona wraca do ciemnej dzielnicy.

I marzę, marzę, tak jesiennie  marzę…

O...

... z ciepłą wodą ogromnej miednicy.


Historie kryminalne - 1

   „Kocham Cię kochanie moje najmocniej na świecie” i tak pięć razy. To ostatnia wiadomość, jaką wysłał z komputera Arkadiusz B. do swojej niedawno poznanej dziewczyny Edyty W., po czym spotkali się na kolacji w wynajętym przez niego mieszkaniu.  Do dnia dzisiejszego kobiety nie odnaleziono.

   Historią tą żyła kilkanaście lat temu spora część warszawskiego (i nie tylko) społeczeństwa. Zaczyna się bananie, jak na nasze czasy  – dziewczyna poznaje przez internet chłopaka. Piszą do siebie, zwierzają się sobie, opowiadają o swych planach, ambicjach, marzeniach… zakochują.

   Jesień 2005 roku. Edyta W. ma 31 lat, jest przeciętną szatynką przy kości, jakich wiele. Jest też ambitną i samodzielną osobą, ciężko pracuje jako księgowa, a za własne pieniądze kupuje małe mieszkanko w podwarszawskiej miejscowości, pomaga rodzicom, otacza się przyjaciółmi i znajomymi. Jednak  czuje się bardzo samotna i marzy o zbudowaniu trwałego związku. Uznaje, że dobrym wyjściem będzie założenie konta na popularnym serwisie randkowym, aby poznać tam kogoś, kto spełni jej pragnienia o spokojnym, rodzinnym życiu.

   Poznaje Arkadiusza B., który fascynuje ją swoją barwną osobowością,  nieprzeciętnym życiorysem, ambitnymi planami. Ujmuje tym, iż nie składa ”na dzień dobry”  dwuznacznych propozycji. Opowiada, że jest studentem prawa, trenuje sztuki walki, prowadzi własny, dochodowy biznes, a jego rodzina, wywodząca się od znanego reżysera, mieszka we Włoszech. On sam też jest tam częstym gościem i nawet kiedyś na dowód tego przynosi na randkę wino, które jakoby miał tam sam butelkować w małej winnicy.

   Chłopak oczarowuje skromną księgową, obsypuje ją komplementami, zapewnia o uczuciu, które w nim wzbudziła, pomimo tego, iż znają się dopiero od niedawna. Spotykają się realnie, chodzą na spacery, odwiedzają nastrojowe knajpki – ot, jak to zakochani. On otwiera się przed nią i wyznaje spontanicznie: „Gdzie byłaś do tej pory, że cię nie znałem?”  Po drugim spotkaniu, gdy Edyta znajduje w kieszeni kartkę od niego z tekstem „kocham cię” znajomość nabiera jeszcze bardziej intensywnego zabarwienia. Jedynie to, co niepokoi Edytę, choć stara się sama przed sobą go usprawiedliwiać, to fakt, że chłopak nie chce poznać jej rodziny i znajomych, jak też sam nie spieszy się, aby jego krąg przyjaciół poznał ukochaną. Dziewczyna żyje w miłosnym amoku i zwierza się przyjaciółce, iż Arek jest spełnieniem jej marzeń i że już planują wziąć ślub w grudniu, choć nawet nie zna nazwy jego firmy ani adresu pod jakim mieszka.

   Potem nagle następuje okres, gdy Arkadiusz ma mniej czasu dla Edyty. Widzą się rzadziej, a on ma mnóstwo wymówek, by ograniczyć kontakty. Tłumaczy to pracą, komplikacjami  i szykującym się „interesem życia”. To ma być jakaś bardzo intratna transakcja, na którą on potrzebuje większą gotówkę, ale po której to,  mają wieść już szczęśliwe, niczym niezmącone życie, w nowym, kupionym przez niego mieszkaniu.  On już wpłacił jakieś pieniądze akonto tej transakcji i przepadną one jeśli w naznaczonym terminie jej nie sfinalizują. Potrzebne jest jeszcze osiemdziesiąt tysięcy.

   Arek nakręca dziewczynę, żaląc się, że jeśli nie uda się,  to nie tylko stracą zainwestowaną już gotówkę ale i szansę na wspólne  życie. Aby przyprzeć zakochaną w nim do muru, opowiada jej o swojej byłej - Ani, podsuwa też jej zdjęcie. Fotka pokazuje niezwykle atrakcyjną kobietę i wytwarza w Edycie poczucie zagrożenia. Potęguje się ono, gdy pewnego dnia dostaje maila od pięknej Anny, w którym tamta zapowiada, iż będzie walczyć o uczucia byłego. „Wiem, że spotykasz się z Arkiem ale uwierz to nie ma sensu, zapewniam Cię, Cukiereczku, że ja nie odpuszczę. Już w tej chwili jestem Arkowi potrzebna. To ja pomogę mu zrealizować marzenia i cel. Mam na myśli pewną transakcję finansową”.

   Edyta połknęła haczyk i uznała, że stanie do walki o ukochanego;  gdzie tylko może pożycza pieniądze - od rodziny, znajomych, przyjaciół, zaciąga też dwa kredyty bankowe. Łącznie zebrała około siedemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Dziewczyna jednocześnie szykuje się do ślubu, wyciąga z Urzędu Stanu Cywilnego swój akt urodzenia i umawia się w salonie sukien ślubnych na przymiarki.

   Tymczasem Arkadiusz ma jechać pod granicę polsko-niemiecką sfinalizować intratną transakcję. Dzwoni do ukochanej i relacjonuje prawie że krok po kroku jej przebieg.  Po czym umawiają się na kolację, aby świętować „interes życia”, a także rozliczyć się i omówić plany na przyszłość. Kolacja ta ma odbyć się w dopiero co wynajętej przez Arka kawalerce. Edyta żegna się ze znajomymi w pracy, informuje rodzinę o wydarzeniu i jedzie do  narzeczonego pod wskazany adres na warszawskim Żoliborzu. Jest 10 listopada – dzień w którym ostatni raz widziano Edytę W.

   Początkowo rodzina i znajomi nie niepokoją się. Mama,  co prawda dzwoni do córki, ale siostra Edyty uspokaja ją, że trzeba dać narzeczonym trochę luzu, aby nacieszyli się sobą i udanym startem w nowe życie. Jednak po kilku dniach dociera do nich, że coś jest nie tak. Edyta, która była sumienną pracownicą nie pojawia się w firmie i nikt nie wie, co się z nią dzieje. Do dziś nie wiadomo, co dokładnie stało się z dziewczyną.

   Trop oczywiście prowadzi do Arkadiusza B. Przesłuchiwany początkowo neguje, jakoby spotkali się feralnego dnia, czemu jednak przeczą logowania telefonu dziewczyny, jednoznacznie wskazujące, że musiała być w wynajętej kawalerce. Potem mężczyzna podaje dwie wersje na temat miejsca, w którym ostatnio się widzieli, w końcu mówi, że pokłócili się i rozstali około ósmej wieczorem. Nie potrafi  powiedzieć, co robił przez trzy dni po zaginięciu Edyty ani gdzie ona może być. Ostatecznie odmawia składania zeznań.

   Jak się okazuje w toku śledztwa, prawie nic z tego, co chłopak mówił o sobie Edycie, nie było prawdą.  Nie tylko, że nie był wnukiem znanego reżysera, że jego rodzice nie mieszkali we Włoszech, że nie jest studentem prawa, że nie ma własnego  biznesu ale i to, iż nie było żadnej, intratnej transakcji, a w czasie, gdy dzwonił, informując ukochaną o finalizowaniu biznesu pod niemiecką granicą, był cały czas w Warszawie.

   Arkadiusz okazał się być nie tylko nałogowym kłamcą ale i nałogowym kobieciarzem. Już w tamtym czasie, gdy rozpoczął znajomość z Edytą miał bardzo bogatą przeszłość, a na portalu randkowym prowadził rozmowy z około stu pięćdziesięcioma kobietami. Był  rozwodnikiem, a jego była żona zostawiła go, po tym jak dotarło do niej, jak wielkim mitomanem i oszustem on jest.  Istniała jednak owa Ania „z przeszłości”. Była to kobieta, którą Arkadiusz poderwał, omotał i szantażował później zrobionymi jej erotycznymi zdjęciami. Nigdy też nie wysłała ona maila do Edyty, ale jak okazało się,  zrobił to, podszywając się pod nią, sam Arek. Ania wyznała potem na rozprawie, że w tamtym czasie, w połowie listopada  Arek próbował ją zatrzymać przy sobie chwaląc się pieniędzmi i innym niż stary, dotychczasowy Polonez, samochodem. Jak wskazują dowody było to auto Edyty.  

  Przed listopadem jego sytuacja materialna była bardzo nieciekawa.  Mieszkał  on z matką w mocno zadłużonym mieszkaniu, groziła  im eksmisja, a on sam również siedział po uszy w długach, nigdzie nie pracując.

   Na tym etapie dochodzenia wygląda na to, iż śledczy wierzą w wersję Arkadiusza B., który klasycznie „odwraca kota ogonem” i twierdzi, iż to on jest poszkodowany, bowiem to Edyta okradła go i uciekła z pieniędzmi, „zapadając się pod ziemię”. Znajdują jednak w wynajmowanym przez niego mieszkaniu przedmioty należące do zaginionej dziewczyny, a właścicielka wynajętej kawalerki zaczyna wskazywać pewne niepokojące fakty.  Po pierwsze, pomimo niesprzyjającej pogody okna mieszkania są wciąż otwarte na oścież, jakby wynajmujący chciał je dokładnie przewietrzyć. Kafle i fugi w łazience zostały tak dokładnie wyczyszczone, iż te ostatnie uległy odbarwieniu. Stan licznika wody, pomimo niewielkiego odcinka czasowego, wskazuje ogromne jej zużycie. Policja dociera też do wyciągów bankowych Arkadiusza, z których wynika, iż na jego konto wpłynęły wpłaty od Edyty, on sam twierdzi iż są to jego oszczędności, które oni między sobą przesyłali, realizując jakieś dziwne transakcje księgowe. Zaczyna też o niej samej źle mówić, oskarżając o to, że zabawiała się na portalach randkowych z wieloma mężczyznami, których potem okradała.  Opowiada, iż z jego ustaleń wynika, że jest ona oszustką i on sam też został ofiarą jej wyrafinowania. Jednak przeciw niemu świadczy wiele dowodów,  również to, że spomiędzy płytek,  z brodzika i ze zlewu w wynajmowanym mieszkaniu wyodrębniono DNA zaginionej.

   Na rozprawę przyjeżdża mama Edyty, jej przyjaciółka ale również żona i kochanki  Arkadiusza B. Wszystkie one zeznają na niekorzyść oskarżonego, jednak on konsekwentnie wypiera się, jakoby miał uczynić coś złego Edycie. To on jest ofiarą,  a obecność DNA zaginionej w wynajmowanym mieszkaniu, jedynie wskazuje na to, że Edyta przebywała w nim, a nie że została zamordowana. Prawdopodobne jest to, że ona sama gdzieś żyje wraz z jego pieniędzmi.

   W pierwszym procesie sąd uniewinnił go od zarzutu zabójstwa, jakby potwierdzając jego motto: nie ma ciała, nie ma zbrodni, skazując go jedynie na cztery lata więzienia za oszustwo finansowe.  Dopiero w wyniku apelacji rodziny Edyty w 2015 roku w  drugim procesie skazano go na dożywocie za zabójstwo. Sąd Najwyższy w wyniku apelacji w 2016 roku uchylił wyrok i zlecił sprawę do powtórnego zbadania. Oskarżony wciąż przebywa w areszcie, konsekwentnie wypierając się, iż zabił zakochaną w nim kobietę.

Ciała Edyty W. do dziś nie odnaleziono.


Maty (opowiadanie)

"Co napisane perom ne wyrubajesz i toporom".

 

                Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć wizerunku matki, jednak to raczej nie jest wina mojego wieku, czy upływu czasu. Mam kilka jej fotografii, nawet takich, na których jest jeszcze młoda i gibka ale i taką,  gdzie jako dumna matrona siedzi w otoczeniu dzieci na krześle, a na drugim, trochę jakby z boku ojciec - sam.

                Opisać słowami mogę ją nawet dokładnie, jednak gdy skupię się na wspomnieniu o niej, zamknę oczy i próbuję odtworzyć rysy, to przywołanie obrazu twarzy jest niewykonalne. Za to wciąż pamiętam dotyk jej ręki na moim ramieniu. Palce zaciskające się na ciele, sprawiające ból, a zarazem tworzące najsilniejszą nić porozumienia, jaka wytworzyła się kiedykolwiek między nami. Pamiętam ten gest doskonale, równie dobrze jak twarz Jefima Matejuka, który patrząc mi prosto w oczy syczał:

- Nu maleńka, a powiesz to grzecznie wujkowi, gdzież twój tatuś się zawieruszył, hę?

                Nawet po ponad siedemdziesięciu latach, wspominając tę chwilę, czuję, jak spowija mnie jego cuchnący oddech, wnika w moje włosy, oczy, usta, a mnie ogarnia wrażenie odrętwienia paraliżującego od palców u stóp po koniuszek języka. To już nie był ten sam jowialny sąsiad, ryczący donośnym głosem sprośne przyśpiewki, gdy wraz z ojcem wracali z karczmy po dobiciu targu o konia. To był najprawdziwszy potwór, który wychylił się w biały dzień z czeluści smolistych nocy dzieciństwa.

                Mieszkaliśmy w Równem, na Wołyniu. Matka, Polka była najmłodszym dzieckiem z siedmioosobowej czeredki i jedyną córką swoich rodziców. Pamiętam jak uwielbiała śpiewać przy pracy w gospodarstwie, robiła to zarówno po polsku, jak też ukraińsku. Głos miała jak dzwon, a może dzwoneczek, raz silny i donośny, innym razem chwytający za serce delikatnością i słodyczą. Choć zahukana przez męża i podporządkowana bezwzględnie jego woli, w kwestii przynależności narodowej i kultywowania jej, wykazywała niezwykłą stanowczość. Ojciec mój, Ukrainiec, choć jak na ówczesne czasy światły i wykształcony człowiek, nauczyciel, był tyranem jeśli chodzi o egzekwowanie posłuchu w rodzinie i bezwzględne uznawanie jego autorytetu. Wciąż pamiętam jak przy składaniu życzeń bożonarodzeniowych staliśmy w kolejce by ucałować jego dłoń, albo scenę, gdy mama biega po kuchni z miską gorącej zupy, by ukochany Mikołaj nie poparzył warg.

                Byłam drugą córką, po mnie urodziły się jeszcze dwie siostry i brat. Druga. Nie pierwsza, wyczekana i posiadająca w jakimś wycinku czasowym rodziców tylko dla siebie, nie najmłodsza, skupiająca uwagę reszty domowników, no i nie syn, dziedzic i oczko w głowie każdego z nas, tylko ta druga. Nijaka. Zresztą nawet bez liczebnika byłam mdła. Blondyneczka z mysimi ogonkami, szczupłą twarzyczką, delikatną, bladą cerą i wodnisto-niebieskimi oczyma. Przemykałam niezauważona przez większość dzieciństwa i robiłam wszystko, aby tak pozostało też w późniejszym życiu. Odzywałam się rzadko i tylko wtedy, gdy najstarsza z rodzeństwa, Natalia akurat nie miała nic do powiedzenia, a młodsze nie absorbowały uwagi rodziców swoim krzykiem. Nawet wtedy byłam wyszydzana przez resztę rodziny: głupiutka Oksana, znów sama nie wie co chce powiedzieć, gapa, a poszła ty lepiej kurom ziarna podrzucić. Nie płakałam słysząc lekceważące słowa, uważałam, że słusznie mi się należą i są zupełnie normalne. Byłam przecież nikim ważnym, kolejną dziewczynką w rodzinie i to raczej z gatunku tych nieudanych. Nie litowałam się nad sobą, bo nikt tego nas nie uczył. Miałam co jeść, swoje miejsce do spania i całkiem dobre sukienki po starszej siostrze. Obowiązki starałam się wykonywać sumiennie, ale też bez zbytniego zaangażowania.

                Jednak znalazłam w miasteczku kogoś, z kim umiałam prawdziwie rozmawiać. Abigail. Już sam dźwięk jej imienia był dla mnie pełen egzotycznego posmaku i obietnic niezwykłości, a ona sama spełnieniem tego wszystkiego.

 Miała prześliczne, złociste włosy, mleczną cerę i urodę taką, że dziś niejeden reżyser dałby się pokroić by ją mieć w obsadzie swojego filmu. Córka ciemnolicych i czarnowłosych rodziców, swoim wyglądem zadziwiała nie tylko społeczność żydowską, ale budziła też podziw wśród Ukraińców i Polaków.

                Podziw to jednak nie sympatia i choć chłopcy cmokali na jej widok, ich matki spluwały z pogardą, odwracając głowę i  mrucząc coś pod nosem.

                Pamiętam rozmowę między rodzicami, gdy mama po urodzeniu najmłodszej z moich sióstr nieśmiało zaproponowała:

- Dajmy jej Abigail na imię, może będzie równie ładna.…

    Ojciec nie uniósł nawet głosu, tylko stanowczo i zimno uciął temat.

- Nie, nikt w rodzinie nie nosił takich dziwacznych imion i nikt póki żyję nosić nie będzie. Wybrałem już zresztą - Galina.

Matka lekko pochyliła głowę odpowiadając;

- Nuu, też ładnie. Niech będzie Galina.

                Abigail, do dzisiaj nie wiem dlaczego, przywoływała mnie, ilekroć widziała, że kręcę się przy obejściu jej rodziców. Starsza była ode mnie o jakieś dziesięć, może dwanaście lat. Wydawała mi się uosobieniem nie tylko piękna, ale i szlachetności, a fakt, że zdawała się czerpać niekłamną przyjemność z mojego towarzystwa czynił ją w oczach moich prawdziwym aniołem. Pamiętam, jak kiedyś stercząc u jej boku, podczas wyrabiania ciasta na chleb, poproszona zostałam przez nią, aby odsunąć jej włosy opadające na oczy, bo sama miała ręce ubrudzone mąką. Gdy delikatnie i z przejęciem spełniłam jej prośbę uśmiechnęła się do mnie.

- Ech Kseniu, mało gadasz  i nie odrosłaś jeszcze całkiem od ziemi, ale jesteś dobrem, które zesłał sam Adonai.

Potem ojciec zabronił mi biegać w tamtą część miasteczka, gdzie mieszkali Żydzi. Cierpiałam straszliwie i tęskniłam za Abigail, jednak nie przyszło mi do głowy by złamać ojcowski zakaz. Gdy zaczęły się niespokojne dni i ludzie patrzyli na siebie spode łba, nawet w obrębie własnej nacji, tamta część osady przestała istnieć. Nie pamiętam dokładnej daty, chyba nawet jej nie znam, jednak w końcu dotarł do mnie fakt, iż w domu Abigail i jej sąsiadów nikt już nie mieszka, a jej samej nigdy nie spotkam.

- Nu krasawica, gadaj pókim dobry... - Matejuk patrzył na mnie próbując wzrokiem zmusić mnie do posłuszeństwa, jednak nie mając śmiałości w obecności matki mnie tknąć.

Mama stała wyprostowana i sztywna jak kij i choć wiedziałam, że umiera ze strachu o mnie i o pozostałe dzieci, to jej mina i postawą zdawały się kompletnie onieśmielać sąsiada.

- Mówiła ja ci Jefimie, że dziewczyna nic nie wie jako i my wszyscy. Mikołaj niezwyczajny spowiadania się babie, a co dopiero dzieciom. Ot, poszedł, to i pewnie wróci… albo i nie... A ty mi tu dziecka nie strasz i nie pohukuj na nie. Masz coś do roboty to bierz się, nie masz to napij się gorzałki i legnij, a nam spokój daj, bo jeszcze sama na tym świecie nie jestem.

- Nie szczekaj mi tu polska suko bo i na ciebie i twój pomiot czas się odpowiedni znajdzie. Przyszedł ja jeszcze po sąsiedzkiej znajomości...

- Grozisz mi? - matka uniosła głos i puściła moje ramię unosząc rękę z zaciśniętą pięścią. Twarz jej wykrzywiła się w paskudnej parodii uśmiechu ale oczy zapowiadały, że nie zrobi kroku w tył, jeśli zajdzie potrzeba działania. Matejuk wycofał się, nie czując się zbyt pewnie sam, choć chłop z niego był tęgi i postawny.

- Nu przyjdę tu jeszcze z towarzyszami moimi, to i poigrać można będzie i popatrzeć jak te twoje polskie oczy łzy ronią. Grzecznie ja dziś pytał ale w następny czas to mi z tej grzeczności ubędzie… Do pobaczienia.

- Won!

Matejuk wycofał się. Dopiero, gdy jego oddalająca sylwetka zrobiła się niewyraźna rozpłakałam się. Matka szturchnęła mnie;

- Czego beczysz głupia? Leć lepiej szukać Natalii bo znów się zawieruszyła. A wracajcie mi tu szybko nazad.

Chwyciła wiadro z mlekiem, które stało po wieczornym dojeniu na progu chałupy. Scena z Matejukiem rozegrała się na naszym podwórzu. Młodsze dzieciaki pochowały się w izbie, gdy tylko pojawił się obcy człowiek w obejściu, a starsza siostra swoim zwyczajem już wcześniej zapadła się pod ziemię. Dlatego to mnie wziął na cel Matejuk licząc, że najszybciej zdradzę kryjówkę ojca.

Tato uciekł trzy dni wcześniej. Wyszedł w nocy, gdy spaliśmy, a na pytania do matki gdzie podział się, tamta wzruszyła jedynie ramionami i przykazywała jakąś robotę. Wtedy nikt nam dzieciom nie tłumaczył się z niczego, a nam do głowy nie przyszło by się temu dziwić. Jednak jeść trzeba i matka dokładnie opisując mi i Natalii miejsce w pobliskim lesie, kazała nosić tam co dnia strawę. Jak później się dowiedziałam, a może sama domyśliłam, ojciec ukrył się bo chcieli wcielić go do bojówki ukraińskiej.

 Obecność niemiecką czuło się już na karku, choć samych żołnierzy widziałam zaledwie trzykrotnie i to z daleka.

Posłusznie oddalałam się szybkim krokiem, rozmyślając w jakim to miejscu mogła skryć się moja starsza siostra. Zatrzymał mnie głos matki.

- Oksana!

Odwróciłam się.

- Zuch dziewczyna. - Uśmiechnęła się.

To był chyba kluczowy moment w mym życiu, wtedy poczułam się prawdziwie ważna, spełniona i kochana. I jeśli miałabym przypomnieć sobie jej rysy, to właśnie z tamtej chwili, gdy widziałam ją z przekrzywioną chustką na głowie i z podkasaną spódnicą, której nie zdążyła opuścić w chwili przybycia sąsiada, a może nawet nie pomyślała o tym.

Biegłam jak na skrzydłach. Czułam prawdziwe szczęście płynące z pochwały mamy. Wiele lat później, gdy wiedziona wiarą, nadzieją i miłością kroczyłam z ukochanym u boku w drodze do ołtarza, nie czułam takiego uniesienia jak w tamtym momencie.

Uciekliśmy z tamtego miejsca zanim sąsiedzi przyszli ponownie. Tato wrócił następnej nocy i spakowawszy cenniejsze rzeczy, wyruszyliśmy do Polski. Sprzedażą zwierząt i tego, czego wziąć się nie dało zajęła się ciotka Horpyna. Ojciec umiał doskonale po polsku i przyjąwszy nazwisko matki zataił swoje pochodzenie. Nam zakazano wspominać o korzeniach ukraińskich. Tak mocno wpajano nam, abyśmy nigdy nie wracali do tamtych dni i tamtych okolic, że nawet dziś nie umiem zbudować ani jednego poprawnego zdania po ukraińsku.

Mama zmarła gdy miałam dwadzieścia siedem lat. I choć jej obraz zatarł się we mnie wciąż pamiętam jak śpiewała głośno „tam” i cichutko „tu”:

Czom ty ne pryjszow

Jak misiac zijszow,

Ja tebe czekała.

Czy konia ne maw,

Czy steżky na znaw,

Maty ne puskała?.


https://www.youtube.com/watch?v=L6jODcWsJcU

Marta i ja (część 8)

Umieszczam ostatni odcinek opowiadania. Ci, którzy czytali poprzednie, wiedzą, że opowieść ta - to nostalgiczne wspomnienie narratorki. Próbuje się ona zmierzyć ze starymi ranami, kompleksami, z zagadkami przeszłości. Próbuje na nowo poukładać elementy " puzzli" z pewnego, ważnego dla niej, lata. Nie ma tam wartkiej, burzliwej akcji, nie ma psychodelicznych akcentów, grozy rodem z horroru, jest zwyczajne, czasem i nudnawe życie, jak to w życiu. n0.gif?v=122

I jeszcze tytułem komentarza do pewnych zjawisk pozwolę sobie zacytować samą siebie:

Crisstimm • 5 lat 154 dni temu

Co któryś tam wpis na blogu robi się gd-owska zadyma. I wtedy uruchamiane są wszelakie klony, a zza pazuchy wyciągana broń. To jaka broń zależy od samego atakującego. Najczęściej jednak hejterzy wyciągają arsenał śmierdzący: wyzwiska, obelgi, epitety o niskim poziomie wyrafinowania. Atakują zza rogu, czyli schowani za anonimowym nickiem, argumentów w dyskusji nie używając, bo nie o to im chodzi by rozmawiać, ale tylko by dać upust nagromadzonej frustracji. Po kilku latach styczności z GD już mnie to nie dziwi, ale zadziwia mnie jedna rzecz - oni oczekują szacunku wobec ich potoku błota. Uważają, że atakowany ma grać fair play i stosują ograną śpiewkę " przyjmujesz tylko komplementy, a nie krytykę". Otóż "mili" hejterzy - to nie jest krytyka, to są zwykle bluzgi. Kiedy ktoś napisze mi (co zresztą już się zdarzyło i można sprawdzić na innych blogach, że nie usuwam takich wpisów), że przeczytał całość lub część moich wpisów tutaj i uznał je za nudne, amatorskie, o słabym warsztacie literackim itp. popierając to jakimkolwiek argumentem, lub choć opinią wyrażoną w normalny sposób, to podejmuję rozmowę i szanuję odmienność jego upodobań. Jednak nie mam zamiaru zniżać się do przygruntowych obelg i przerzucać się niewybrednymi epitetami. Nie widzę potrzeby brać na swoje barki złość osobników sfrustrowanych różnorakimi kompleksami. Dlatego jeśli któryś z was czyta to, to proszę niech wreszcie dotrze do niego, że na szacunek i odpowiedź trzeba zapracować, a ja zbyt mocno szanuję swój czas by wchodzić w relacje z wszelkiej maści hejterami.




Wiele dni z tamtego lata zamazało się w mojej pamięci, ale wciąż z niezwykłą ostrością, pamiętam mnóstwo szczegółów, które na pierwszy rzut oka, nie mają znaczenia. Kolor sukienki nielubianej lalki, nieśmiały uśmiech dziadka, gdy przepraszał mamę, błysk w oku babci, a także niepospolitą urodę kolczyków, jakie zostawili dziadkowie.

Niechciany prezent długo jeszcze stał na stole. Niewielka paczuszka odpychała mamę, a przyciągała ciekawskie spojrzenia moje i Marty. Zajrzałyśmy do środka kartonika. Był trochę za duży jak na tak mały prezent. Na czerwonej, aksamitnej poduszeczce leżały dwa złote, staromodne kolczyki. Pośrodku każdego z nich tkwił rubinowy kamień, wkoło którego wiły się delikatne niteczki ze szlachetnego metalu, układając się w płatki przedziwnego kwiatu. Byłyśmy zachwycone oryginalnymi klejnocikami, jednak mama zdawała się nie zauważać prezentu.

- Mamuś - nieśmiało zagadnęła ją Marta - popatrz, jakie śliczne...

Usta mamy wygięły się w drwiący łuk.

- Prawdę mówiąc, już raz dostałam ten prezent, ale i wtedy wynikła z tego okropna awantura i to ja byłam wszystkiemu winna.

Jednak mama w końcu przełamała się i zabrała kolczyki do swojego pokoju. Ubrała je następnego dnia i pochwaliła nimi przed wujaszkiem Sławkiem przy obiedzie. Nie miał zadowolonej miny.

- Nie wiem, jakieś takie... Staroświeckie mi się wydają i chyba nie pasują do ciebie.

- Nie? - zmartwiła się mama - kiedyś byłam nimi zachwycona. Skoro jednak tobie się nie podobają...

Zdjęła je natychmiast.

- Milena - zwróciła się do mnie - zanieś je do mojego pokoju i schowaj do pudełeczka. Leży na komodzie.

Posłusznie spełniłam polecenie. W pokoju mamy pachniało perfumami i tajemniczością. Zawsze gdy tam wchodziłam z lubością wciągałam ten zapach.

Pudełeczko leżało otwarte, a w oczy rzucała się czerwień aksamitnej poduszeczki. Pogłaskałam ją delikatnie, była przyjemna w dotyku. Pogładziłam raz jeszcze, mocniej i pod palcami wyczułam dziwną nierówność. Odchyliłam materiał. Na spodzie kartonika leżała złożona karteczka. Wyjęłam ją.

- Milena?! Co tak długo?! - usłyszałam wołanie mamy.

Szybko schowałam kawałek papieru do kieszeni, ułożyłam materiał, położyłam kolczyki i zamknęłam pudełko. Wróciłam grzecznie do stołu.

Dzisiaj wstydzę się swojej wścibskości i braku poszanowania dla cudzych tajemnic, jednak wtedy wydawało mi się to nieistotne, a najważniejszą sprawą było odszukać odpowiedzi na tajemnice związane z tatą i jego rodziną.

 

Odczytałyśmy kartkę razem z Martą. Mam ten liścik do dziś i stanowi dla mnie skarb. Gdyby mój dom paliłby się, a ja miałabym czas by uratować coś ze swoich rzeczy, niewątpliwie ocaliłabym właśnie ten świstek papieru, zapisany drobnym, wyraźnym pismem taty. Czytałam go przez lata wielokrotnie, początkowo nie rozumiejąc zbyt wiele, w miarę upływu lat coraz lepiej poznając intencję ojca.

 

Droga Basiu,

Wiem, że nie mam prawa Cię tak nazywać, ale ten raz jeszcze, pozwolę sobie na to. Ciężko mi pisać i nawet nie wiem czy odczytasz ten list, jednak winien jestem wyjaśnienia i przeprosiny.

Przepraszam Cię za wszystkie kłótnie, sceny, wyzwiska, jakich nie żałowałem Tobie, a przede wszystkim przepraszam Cię za śmierć Twojego męża.

Dzisiaj nie dziwię się, że zostawiłaś mnie dla Marka. Wtedy też próbowałem pogodzić się z tym, próbowałem o was zapomnieć, ale nie umiałem. I tak na zmianę - to byłem obojętny wobec faktu, że żyjecie razem, to gotowałem się z wściekłości. Nastawiałem rodziców przeciwko wam, opowiadałem o tobie niestworzone historie, prześladowałem brata wyrzutami. A wszystko to nie dało rady wymazać faktu, że byłaś mi bliska, jak nikt inny na świecie. Chciałem być z Tobą, pragnąłem jak nikogo innego, gotów byłem iść przeciwko całemu światu dla Ciebie. A jedyne co zrobiłem to zabiłem brata. Tak, czuję się winny śmierci Marka. Choć jej nie chciałem, to jednak przyznaję się, że pragnąłem aby zniknął, przepadł na zawsze. Tamtego, tragicznego dnia przyjechałem do niego, gdy pracował w lesie. Pokłóciliśmy się o ciebie i o dziewczynki. Wykrzyczałem mu w twarz, że zabrał mi rodzinę, ukradł Ciebie i przywłaszczył dzieci. Szarpaliśmy się... Kiedyś, jako dzieci, często toczyliśmy walki, bardziej lub mnie pozorowane, jednak ta była bitwą o wszystko. I obaj ją przegraliśmy. Pchnąłem go prosto pod upadający konar. Czy widziałem gałąź? I tak i nie. Ludzie krzyczeli: "wynocha stąd! idźcie obić sobie mordy gdzieś indziej", ale ja miałem czerwoną mgłę wściekłości przed oczami, a w uszach szum wrzącej krwi. Nie liczyło się dla mnie nic, poza chęcią odpłacenia. Ile trwała nasza bójka? Dziesięć minut? Pięć? Minutę? Nie wiem. Pchnąłem go mocno i dopiero wtedy zobaczyłem niebezpieczeństwo. Nie zdążyłem... Co zrobiłbym gdybym zdążył? Nie uwierzysz, ale zakryłbym go własnym ciałem. Za nieumyślne spowodowanie śmierci dostałem osiem lat więzienia. Osiem lat za śmierć mojego drugiego ja, a dokładnie dwa tysiące osiemset dziewięćdziesiąt cztery dni. Mogłem ubiegać się o wcześniejsze wyjście, ale za nic nie chciałem.

Odpokutowałem Basiu, odpokutowałem w obliczu ludzi i wymiaru sprawiedliwości, jednak przed Bogiem, sobą i Tobą, nigdy nie pozbędę się winy. Zabrałem moim dzieciom ojca, bo wiem, że Marek byłby lepszym ojcem ode mnie. Kochał je i uważał, że są jego. Ja jednak wiem, że bliźniaczki są moimi córeczkami. Wykrzyczałaś mi kiedyś, że odbierzesz mi wszystko, co mi dałaś i zrobiłaś to. Zabrałaś siebie, miłość, dzieci i podarowałaś je mojemu bratu. Jak miałem nie oszaleć?

W więzieniu postanowiłem, że postaram się odbudować, to co jeszcze jest możliwe. Jednak kolejny raz zachowałem się jak głupek. Co ja sobie wyobrażałem, że żyjecie w oczekiwaniu na mój powrót, że przywitasz mnie z otwartymi ramionami, że dziewczynki krzykną na mój widok: "tatuś"?

Jeszcze za kratkami złożyłem pozew o ustalenie ojcostwa, a pierwsze kroki na wolności skierowałem do Twojego domu. Obserwowałem was, chodziłem pod oknami, zaglądałem w zakamarki, przyglądałem się z daleka Tobie i dziewczynkom. I mądrzałem. Już wiem, że kogoś masz. Wiem też jak rozsądne i wrażliwe są bliźniaczki. I jak wszystkie potrzebujecie wsparcia. Poprosiłem rodziców o pomoc, bo sam nie chciałem burzyć waszego spokoju wizytą. Nie martw się Basiu, nie zamierzam wchodzić z buciorami w Twoje życie. Masz prawo do ułożenia go na swoją modłę, a jedyne o co Cię proszę, to możliwość spotykania się z Martą i Mileną.

Nie odmawiaj proszę, choćby przez wzgląd na pamięć Marka.

 

 

- Milena, rozumiesz coś z tego? - wyszeptała Marta.

- Tak. Mamy tatę. Prawdziwego i żywego… i tamtego ze wspomnień.

 

 

Z latami zbierałam od bliskich opowieść po opowieści i elementy przedziwnych puzzli układały się w mojej głowie w tragiczny obraz miłości trojga ludzi. Gdzieniegdzie brakowało kawałka, ale z czasem odnajdywał się i wpasowywał w puste miejsce układanki.

Basia, dziewczyna ze wsi oczarowana została niespodziewaną adoracją dwóch braci z miasta. Chłopcy pochodzili z tak zwanego dobrego domu, byli wykształceni, obyci ze światem, pełni pasji i pomysłów. Umieli pięknie się wysławiać i potrafili w umiejętny sposób okazywać dziewczynie swoją admirację. W jej oczach jawili się jako książęta z najwspanialszej bajki. W trójkę spędzali każdy dzień tamtego lata. Mama nie umiała zdecydować, który z nich jest jej bliższy i którego wybrać, więc obu dawała nadzieję. Maćkowi, jako śmielszemu udało się wreszcie zagarnąć ją dla siebie, jednak ich miłość była burzliwa i pełna napięć młodzieńczej niedojrzałości. Oboje byli impulsywni, gwałtowni i zaborczy. Marek cierpliwie stał z boku, wierząc, że Basia zrozumie, wcześniej czy później, iż to on jest bratem, przeznaczonym dla niej. W końcu kłótnie i awantury sprawiły, że mama zwróciła się w stronę spokojniejszego bliźniaka. Prawdopodobnie była już w ciąży. Do dziś nie mam pojęcia i myślę, że nawet ona sama tego nie wie, który z nich jest naszym ojcem. W papierach widnieje Marek, jednak wiele wskazuje na to, że to Maciek. Śmieszne trochę, ale nie przeszkadzało to mi i Marcie i uznałyśmy, iż jesteśmy wyjątkowym przypadkiem dzieci trojga rodziców.

Marek rzucił studia dla Basi, rozstał się z rodzicami, którzy nie akceptowali wyboru syna i przyjechał do wsi dziewczyny. Jej rodzice jednak odwrócili od córki, która przyniosła im wstyd panieńską ciążą i odmówili pomocy. Byłyśmy bękartami, a nasza mama wywłoką co zadała się z dwoma naraz. Przygarnęła nas babcia Basi. Nie pamiętam jej, byłyśmy z Martą jeszcze małe, gdy umarła. Zostawiła nam w spadku najwspanialszy dar - nasz dom rodzinny i miejsce na ziemi. Tata imał się różnych prac, jednak perspektywy na wsi były marne, a on sam stworzony do całkiem innego rodzaju zajęć, niż te które mu oferowano. Od dziadka wiem, że jedyną osobą, która w tamtym czasie wspierała go finansowo był brat. Niekiedy odwiedzał moich rodziców, jednak na ogół kończyło się to sprzeczkami i awanturami. Nieliczne dobre chwile zostały uwiecznione na dwóch zdjęciach znalezionych w szafie mamy.

Marek poprosił o rękę Basi, gdy miałyśmy już ponad rok i jako prezent zaręczynowy ofiarował jej owe nieszczęsne, rubinowe kolczyki. Należały one do jego babci i zostawiła mu je w spadku, po to, by przekazał je swojej żonie. Matka chłopaka, gdy dowiedziała o podarunku wpadła w furię i wysłała drugiego syna z misją odzyskania skarbów rodzinnych. Miałam wtedy niecałe dwa lata. Maciej przyjechał pod nieobecność Marka. Basia grzecznie przyjęła szwagra i byłego kochanka. Zaparzyła dla niego herbatę i ugościła ciastem domowej roboty. Jednak, gdy dowiedziała się z czym przybywa wpadła w furię i niewiele myśląc chwyciła leżący na stole, pierwszy lepszy z brzegu przedmiot, by nim w niego cisnąć. Przy okazji jednak ściągnęła serwetę, a wraz z nią szklankę z gorącą herbatą dla gościa. Ja siedziałam na podłodze przy stole bawiąc się grzecznie zabawkami.

W szpitalu powiedzieli, że szczęście w nieszczęściu, iż herbata była nieposłodzona, bo wtedy goiłoby się dużo gorzej, a poparzenia byłby dotkliwsze. Marek wpadł we wściekłość, o wypadek obwinił brata i zapowiedział, że nie chce go nigdy więcej widzieć na oczy. Maciek wyniósł się z ich życia na pół roku. Nikt nie wie gdzie wtedy był, on sam, gdy go pytałam, milczy. Wrócił jednak, by rozmówić się z bratem, a zarazem rywalem. Zastał go pracującego przy wyrębie lasu. Ich rozmowa przerodziła się w bójkę. Maciek pchnął brata prosto pod upadający, odpiłowany konar drzewa. Sąd uznał to za wypadek, do którego winowajca przyczynił się nieumyślnie. Poszedł do więzienia na osiem lat. Wiele spraw tam przemyślał i przeanalizował, doszedł do wniosku, że winien jest opiekę nad nami, bez względu czyimi dziećmi jesteśmy. Wniósł pozew o ustalenie ojcostwa, mając pewność, że badania to potwierdzą. Wtedy zresztą nie stosowano jeszcze testów DNA, jedynie badanie krwi. Maciej chciał nie tylko łożyć na nasze utrzymanie, ale też uczestniczyć w naszym życiu. Pierwszy raz spotkał się z nami, tamtego roku, w Boże Narodzenie. Wizyta poprzedzona była długimi pertraktacjami mamy z dziadkami. Tatuś przez wszystkie lata jakie z nami był, nie narzucał się ze swoją obecnością, jednak widać było, jak bardzo pragnie nie tylko kontaktu z nami, ale i uczestniczenia w rodzinnym życiu. Nie do końca mu się to udało, bo wiele obowiązków wychowawczych przejął wujaszek Sławek. Zabrał nas ze wsi i zamieszkaliśmy w jego mieszkaniu w miasteczku Rogoże. Muszę przyznać, że był dobrym ojczymem, ale na zawsze pozostał dla mnie i Marty "wujaszkiem", dopiero gdy dorosłyśmy nazywałyśmy go po prostu Sławek. Mama wyszła za niego za mąż i o dziwo stanowili dobraną i szczęśliwą parę. Rok temu Sławek zmarł na udar mózgu.

Tato mieszka samotnie i nie założył drugiej rodziny. Po tragicznej śmierci Marty załamał się i praktycznie straciłam z nim kontakt, bo zamknął się w sobie, a nasze relacje uległy całkowitemu rozluźnieniu.

Dziadkowie wywiązali się z zobowiązań. Dzięki ich staraniom moja blizna, choć wciąż jest widoczna, nie stanowi już dla mnie utrudnienia w kontaktach z ludźmi. Dziadkowie wyszukali specjalistów, jeździli ze mną na operacje i zabiegi oraz pilnowali, abym stosowała się do zaleceń medycznych. Spotykali się z nami często i zapraszali do siebie na święta i wakacje. Dziwne bywały te spotkania. Tato, który wtedy mieszkał z rodzicami starał się być jak najbardziej poprawny wobec mamy i Sławka i ciepły dla mnie i Marty. Jednak nie sposób nie było zauważyć jak bardzo jest przy takich okazjach spięty i nieufny. Mama afiszowała się odrobinę za mocno swoją miłością do wujaszka i trwała w nieustannym konflikcie z babcią, jednak ze względu na nas, zachowywały pozory serdeczności. Śmieszne, ale babcia bardzo polubiła Sławka i czasami więcej uwagi poświęcała jemu, niż reszcie rodziny. Jako dorosła osoba zrozumiałam, że ona z nim flirtowała. Nie wiem czy na przekór mamie, czy też faktycznie sprawiał, że znów czuła się młodą kobietą. Za to dziadek był "nasz". Ze wszystkich dorosłych osób z mojego dzieciństwa dziadek był tym, który włożył najwięcej starania w zrozumienie pokrętnej duszy skrzywdzonego dziecka, jakim bez wątpienia byłam. Tylko jemu zwierzyłam się z tego, że to ja ukradłam list taty i że tamtego lata na potęgę podsłuchiwałam, węszyłam, kłamałam i podburzałam Martę. Z historii z listem wyszedł niezły ambaras. Wszyscy, prócz mnie i Marty zachodzili w głowę, co też się z nim stało. Mama twierdziła, że tata wcale go nie schował do pudełka, tatuś podejrzewał wujaszka Sławka o kradzież, a ten, choć próbował trzymać się od tego wszystkiego z daleka, po cichu przyznawał rację Basi. Babcia nie ukrywała, że powątpiewa w prawdomówność mamy i sądzi, że jak zwykle "udaje ona Greka", a list po przeczytaniu zniszczyła. Grałyśmy z Martą niewiniątka, co to kompletnie nie rozumieją całej tej sytuacji, a po cichu śmiałyśmy się z naiwności dorosłych.

Marta... Najcudowniejsza osoba na świecie. Nigdy już nikogo tak nie pokocham i z nikim nie będę tak blisko jak z nią. Moja jedyna siostra i moje lepsze ja. Wrażliwa, delikatna, pełna ciepła i pogody. Śmiała się tak zaraźliwym śmiechem, że nikt nie mógł pozostać wobec niego obojętnym i też zaczynał chichotać. Była prawdziwie piękna, nie tylko urodą zewnętrzną. Ujmowała ludzi, tym że jak nikt potrafiła słuchać. Gdy podrosła zawsze gdzieś pędziła i miała mnóstwo spraw na głowie. Zdecydowała się na studia na psychologii. Zginęła pod kołami autobusu w zimny, listopadowy dzień, gdy biegła spóźniona z zajęć na uczelni. W chwili jej śmierci poczułam tak rozdzierający ból, że upadłam na ziemię z okropnym krzykiem, mimo iż byłam daleko od miejsca wypadku. Wiem, że opowieści o współodczuwaniu bliźniaków brane są często za przesadzone - mam to gdzieś. Wiedziałam i czułam, że moja najukochańsza siostra właśnie umiera. W tamtej chwili chciałam odejść wraz z nią. Nasze dusze miały jakąś część wspólną i tę część Marta zabrała do grobu. Lata zajęło mi otrząśnięcie się i długo i powoli uczyłam się i dojrzewałam, aby zrozumieć, że moja siostra pragnęłaby, bym żyła za nas obie - najlepiej jak umiem, korzystając z tego co niesie każdy dzień i noc.

Skończyłam studia, zostałam nauczycielką plastyki i wprowadziłam się do opuszczonego domu po babci. Każdy kąt tutaj przypomina mi dzieciństwo, tamto niezwykłe lato i najdroższą siostrę. Wiem, że dzięki niej czuję się silna w dwójnasób. Ze wspomnień czerpię słodko-gorzką radość, ale nie żyje tylko nimi - praca z dziećmi daje mi dużo satysfakcji. Jestem panią z brzydką twarzą, która uczy piękna otaczającego nas świata.

W tym roku zdecydowałam się wyremontować dom, bo postanowiłam, że będę się starała o możliwość adopcji dziecka. Podczas gruntownych porządków odnalazłam kilka skarbów z dzieciństwa: pudełko po farbkach od wujaszka Sławka, lalkę od dziadka, która zawieruszyła się podczas przeprowadzki i mój rysunek, który narysowałam wiele lat temu, w jedno letnie popołudnie. Jest na nim mama, wujaszek Sławek i Marta. Długo wpatrywałam się w obrazek zanim dorysowałam siebie - dorosłą, piękną, pogodną kobietę, jaką niewątpliwie jestem i jaką jest moja siostra, żyjąca cząstką siebie we mnie.


Marta i ja (część 7)

Następnego dnia, po niespodziewanej wizycie dziadków, mama przed wyjściem do pracy, zajrzała do dziecięcej sypialni. Usiadła na łóżku i głaszcząc po włosach raz mnie, raz Martę, próbowała nas obudzić. Otworzyłam oczy i wpatrywałam się w nią z zachwytem. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. W promieniach porannego słońca migotały drobinki kurzu, układając się w fascynujący wzór na jej włosach. Mamusia uśmiechała się i pierwszy raz zauważyłam, że ma zmarszczki w kącikach ust.

- Milenko - wyszeptała - obudziłaś się, a śpioch Marta wciąż pochrapuje.

- Mamo.

- Tak skarbie?

- Kocham cię, mamusiu.

- Ja ciebie też.

- A mnie? - odezwała się niespodziewanie Marta.

Mama wysoko uniosła podbródek i zaśmiała się tak radośnie, aż zagulgotało jej w gardle.

- Nie dość, że śpioch to jeszcze zazdrośnica.

Połaskotała ją i przytuliła. Zaczęły się ze sobą przekomarzać, przepychać i siłować, a ja poczułam, że pilnie muszę do łazienki. Gdy wróciłam, one wciąż leżały, wtulone w siebie. Wzięłam mały rozbieg i rzuciłam się "szczupakiem" na łóżko, przeturlałam i dołączyłam do nich. Teraz, zamknięte w swoich ramionach, byłyśmy bezpieczne przed najstraszliwszymi zagadkami świata dorosłych.

Mamusia oderwała się pierwsza i przetarła policzki.

Płakała?

- Muszę lecieć, pewnie jestem już spóźniona ale bardzo chciałam was przytulić. No i… w kuchni czeka gorące kakao, choć pewnie teraz już nie takie gorące.

Zerwałyśmy się, bo ten boski napój był naszym ulubionym, a przyrządzony przez mamę, nie miał sobie równych na całym świecie.

Wyszła do pracy. Wyjrzałam przez okno w kuchni, znów padało.

 

Po południu zaskoczyło nas pukanie do drzwi. Pomimo protestów Marty, otworzyłam je i na progu ujrzałam dziadków.

- Milenka - babcia przytupywała nogami - wpuścicie nas? Zupełnie przemokliśmy.

Odsunęłam się bez słowa, robiąc miejsce, by mogli wejść. W przedpokoju dziadek złapał moją dłoń i potrząsając nią wykrzykiwał:

- Milenka! Słoneczko ty nasze! Witaj! Gdzie twoja siostrzyczka?

- Tu jestem - odezwała się ponuro, z głębi korytarza, Marta.

- Chcieliśmy porozmawiać z wami i wręczyć prezenty - babcia przejęła inicjatywę – więc może tak, przejdziemy do kuchni.

Nie wyglądali na przemoczonych, oboje odziani w płaszcze przeciwdeszczowe.  Dziadek miał przewieszoną przez ramię wielką, brązową torbę. Skierowali się w stronę kuchni. Posłusznie podreptałyśmy za nimi. Zdjęli okrycia, rozwiesili je na krzesłach, a sami usiedli przy stole, zupełnie tak jak wczoraj. Przez chwilę trwała krępująca cisza. W końcu odezwała się babcia.

- Chciałabym, abyście wiedziały, że to nie tak, że was nie kochamy i nie interesujemy się wami, choć faktycznie przez wiele lat się nie odzywaliśmy.

Wciąż milczałyśmy, patrząc na nich z ciekawością. Nieoczekiwanie odezwała się Marta.

- Mama mówi, że chcecie wejść na siłę w nasze życie.

- Tak mówi? - spytała jednocześnie babcia i ja.

Nie pamiętam, aby mama użyła takich słów, nie kojarzę rozmowy z nią, na temat dziadków. To oznacza, że gadały z Martą beze mnie? Kiedy? Odpowiedź przyszła mi do głowy natychmiast - dzisiaj rano, gdy byłam w łazience.

- Tak mówi? - powtórzył dziadek.

- Widzisz - zwrócił się do Marty - sądzę, że wasza mama ma wiele racji w tym co mówi. Jesteśmy winni wielu zaniedbań względem was, jednak nie mamy zamiaru naprawiać nic na siłę.

- Pozwól... - przerwała mu babcia - uważamy z dziadkiem, że koniecznie trzeba nadrobić te wszystkie lata, naprawić. A przede wszystkim musimy wam opowiedzieć o naszej rodzinie, o waszym tacie, a właściwie o... waszych dwóch ojcach.

- Karola - dziadek zareagował gniewem na jej wypowiedź.

- No co? Wcześniej czy później muszą dowiedzieć się całej prawdy.

- To przecież jeszcze małe dziewczynki.

- Nie takie znowu małe. Ja w ich wieku to musiałam...

- Opowiedz o tacie - tym razem, to ja przerwałam ich sprzeczkę.

Na moment znów zaległa cisza. I znów pierwsza odezwała się babcia.

- Dobrze. To było tak. Mieliśmy dwóch synów, Marka i Maćka, byli bliźniakami jak wy... Jednak różnili się od siebie... można powiedzieć, jak noc i dzień. To znaczy... z wyglądu podobni, ale... - zamilkła.

- Ale co? - nie odpuszczałam, choć wiedziałam, że moje zachowanie jest niegrzeczne. Musiałam jednak wreszcie dowiedzieć się całej prawdy.

- Dobrze - westchnęła babcia - zacznijmy może od tamtego lata. Jednego roku wysłaliśmy chłopców na wakacje na wieś, do rodziny. Wiosną przechodzili ciężką anginę i pomyśleliśmy, że dla podreperowania zdrowia, dobrze zrobi oderwanie ich od wyziewów miejskich i odpoczynek blisko natury. Podobało im się. Kąpali się, biegali, nauczyli się prac polowych i chodzili na wiejskie zabawy. Tak oto poznali waszą mamę i... obaj się w niej zakochali. Właściwsze określenie byłoby - oszaleli dla niej ale to Maciek był tym, który zdobył jej serce i .... - tu odchrząknęła - i został waszym tatą.

Spojrzałyśmy z Martą na siebie.

Maciek? Jak to Maciek, pewna jestem, że mama mówiła, że tata miał na imię Marek.

Widziałam, że Marta ma zamiar zaprotestować, ale poprosiłam ją spojrzeniem, by tego nie robiła. Byłam niezmiernie ciekawa opowiadania dziadków.

Babcia pokiwała lekko głową i dalej zanurzyła się w opowieść.

- Muszę przyznać, że wasza mama była najśliczniejszą dziewczyną, jaką widziałam i nie dziwię się moim chłopcom, iż potracili dla niej głowy...

- Karola... - mruknął dziadek.

- Nie przerywaj, przecież wiem, że moimi słuchaczkami są dwie małe dziewczynki - wygięła się w jego stronę i żartobliwie pogroziła palcem, potem odwróciła się do nas, a na jej twarzy wykwitł promienny uśmiech.

- Urodę przejęłyście po niej.

Chrząknęłam znacząco, choć nie odezwałam się.

- Ty Milenko - babci uwadze nie umknął mój sygnał dezaprobaty - zostałaś okaleczona i do tego tematu, a co za tym idzie - naszych propozycji, odnośnie możliwości wyleczenia, jeszcze wrócimy...

Zadrżałam. Przez moment wyobraziłam sobie siebie bez ohydnej szramy, siebie wyglądającą równie pięknie jak Marta, ale szybko odegnałam wizję.

Nie wierzę, aby cokolwiek mogło zmienić moją twarz.

- O czym to ja? A tak... Chłopcy walczyli o waszą mamę na wszelkie sposoby, pisali wiersze, zrywali dla niej kwiaty z okolicznych ogrodów, zabierali na potańcówkę, na zakupy, nad rzekę...

Przed oczami stanęła mi jedna z tajemniczych fotografii.

- Potem coś się między nimi wydarzyło, wasza mama, która od początku faworyzowała Maćka, nagle zaczęła interesować się Markiem. Wakacje skończyły się, a chłopcy musieli wrócić do domu. Obaj jeszcze jakiś czas potem chodzili z głową w chmurach i wiecznie wykłócali się o waszą mamę. Nie szło z nimi wytrzymać. Jednego dnia Maciej poinformował nas, że zostanie ojcem, zaraz potem to samo wyznał Marek...

- Karola, ja jednak wciąż uważam, że one są za małe na takie historie - dziadek kolejny raz zaprotestował.

- Nie - odezwałam się stanowczo - nie, dziadku, jesteśmy już duże i wszystko rozumiemy.

Dzisiaj myślę, że właśnie wtedy przekroczyłyśmy tajemniczy próg pomiędzy dzieciństwem a światem dorosłych. Zbyt wcześnie, zbyt mocno, zbyt drastycznie, ale nie było odwrotu - dziecięctwo, w jakimś wymiarze, zostało za nami.

- No widzisz? Kobiety zawsze szybciej dojrzewały do świadomej roli w społeczeństwie, a moje wnuczki są nad wiek rozwinięte... jak moi synowie kiedyś.

- W każdym razie - podjęła znów temat wspomnień - dochodziło wtedy do wielu sprzeczek w domu. Ja i dziadek byliśmy kompletnie oszołomieni i gubiliśmy się w domysłach. Może i nie powinnam wam tego mówić, ale postanowiłam być szczera za wszelką cenę i... jakby to powiedzieć, nie byliśmy z dziadkiem zadowoleni z tego, że Basia wkroczyła w życie naszej rodziny. Cóż, kiedy stało się.... Marek uparł się, że chce z nią być. Maciek oskarżał go, iż odbił mu dziewczynę. Oj, trudny czas... ciężko wspominać. Prosiliśmy, błagaliśmy, dawaliśmy różne opcje rozwiązań, jednak Marek, co raczej dziwne jak na niego, uparł się jak osioł. Rzucił studia, wyprowadził z domu, zerwał z nami kontakty i zamieszkał z waszą mamą.

Zamilkła i dopiero po chwili dodała:

- A szalony Maciek podążył za nim...

Dalsze wywody przerwał jej zgrzyt klucza w drzwiach wejściowych. Mama wróciła z pracy. Wkroczyła do kuchni z gniewną miną.

- Zobaczyłam przed domem samochód. Wiedziałam! Wiedziałam, że nie dotrzymacie słowa i zjawicie się przed określoną godziną! Po cholerę wam zaufałam?!

- Uspokój się Basiu - dziadek wstał z krzesła i sięgnął do przepastnej torby, którą miał ze sobą. Wyjął małe, granatowe pudełeczko i wysunął je w stronę mamy.

- Wybacz... Wyczekiwaliśmy z niecierpliwością, aby móc was znów zobaczyć i tak cieszyliśmy się ze spotkania. Przyjechaliśmy dziś za wcześnie i planowaliśmy poczekać w samochodzie. Jednak ten deszcz i ziąb zmusił nas do skorzystania z waszej gościny ciut prędzej. Bardzo cię przepraszamy.

Mama zaczęła się uspokajać. Dziadek podał jej pudełeczko.

- To dla ciebie, Basiu.

Wzięła je od niego i otworzyła. Krzyknęła z zachwytem, ale chwilę później zamknęła i próbowała oddać je dziadkowi.

- Nie, dziękuję, nie mogę tego przyjąć.

- Ależ możesz drogie dziecko - odezwała się babcia - to kolczyki po mojej mamie i dobrze wiem, że Marek kiedyś ci je obiecał.

- Nie, dziękuję - powiedziała stanowczo mama i potrząsnęła niecierpliwie pudełeczkiem, próbując zmusić dziadków, aby je od niej odebrali. Żadne z nich nie wyciągnęło ręki, ani nie uczyniło gestu, który wskazywałby na to, że chcą je z powrotem. Mama odłożyła paczuszkę na stół.

- Basiu... - dziadek znów podjął się misji dogadania się z mamą - Basiu, jeśli masz nam to bardzo za złe, pójdziemy sobie i wrócimy w terminie, który wyznaczysz.

Babcia cichutko prychnęła pod nosem z dezaprobatą, ale mama chyba tego nie słyszała.

To chyba mina dziadka, wyrażająca skruchę i smutek, zmiękczyła mamę.

- Nie... Już dobrze... zostańcie... Zrobię wam herbatę.

- Tak, poproszę - odparł dziadek.

- Oczywiście, ale jeśli pozwolicie, wezmę się również za obiad. Dziewczynki na pewno umierają z głodu.

- Pomogę - zaoferowała się, niespodziewanie babcia.

- Nie! - wykrzyknęła mamusia.

- Poradzę sobie - dodała po chwili spokojniejszym tonem - mam już zrobione pierogi, tylko je odgrzeję.

Babcia posłuchała jej i skinęła głową.

Stałyśmy z Martą z boku, wciąż oszołomione i przytłoczone wiadomościami jakie usłyszałyśmy i zdarzeniami, które się przy nas rozgrywały.

Dziadek odwrócił się w naszą stronę, mrugnął i skinął ręką, zachęcając nas abyśmy do niego podeszły.

- Nie wiedzieliśmy z babcią, co takiego może sprawić wam radość, ale pomyśleliśmy, że wszystkie dziewczynki lubią...

Znów sięgnął do brązowej torby.

Marta szturchnęła mnie pytająco. Wzruszyłam ramionami.

W końcu nie ma nic złego w przyjęciu prezentu od własnych dziadków.

Dziadek każdej z nas podał podłużny kartonik zapakowany w kolorowy papier.

- Proszę to dla ciebie Martuś, a to dla Milenki.

- Z "Pewex'u"... - wtrąciła się babcia.

Rozpakowałyśmy z niecierpliwością, chociaż papier był niezwykle kolorowy i gładki w dotyku. Pudełko, z trzech stron kartonowe, z jednej było przezroczyste i ukazywało przedziwną lalkę o długich blond włosach, niebieskich oczach, słodkich, czerwonych ustach, długich nogach i ... ogromnych piersiach.

Marta westchnęła z zachwytem, zupełnie jak mama przed chwilą.

- Piękna, co? - babcia aż zapiszczała z podziwu.

- Tak... - wyszeptała moja siostra.

- Milenko? A tobie nie podoba się? - zdziwił się dziadek.

Nie umiałam udawać zachwytu, a nie chciałam być niegrzeczna i niewdzięczna, więc tylko spuściłam głowę.

- Dziewczynki, marsz do łazienki, umyć ręce.

Przerwało jej pukanie do drzwi wejściowych. Mama szybkim krokiem wyszła z kuchni. Poszłyśmy z Martą posłusznie spełnić jej polecenie. Każda wciąż trzymała prezent od dziadków.

- Miluś pokaż swoją.

Wymieniłyśmy się pudełkami. Lalka mojej siostry była identyczna jak moja, różniła się jedynie kolorem sukienki. Patrzyłam na delikatne rysy, na lśniące loki i prześliczny strój. Lalka była prześliczna ale... sztywna i obca.

- Są cudowne - ekscytowała się Marta. - Prawda?

- Tak, chyba tak. Piękne - przytaknęłam - tylko...

- Co? - Moja siostra uniosła wzrok znad wspaniałego prezentu.

- Twoja ma ładniejszą sukienkę.

- Tak? Chcesz się zamienić?

- Nie - pospiesznie odpowiedziałam - Ładniejsza sukienka słusznie należy się twojej lalce.

 

Gdy wróciłyśmy, w kuchni obok mamy stał wujaszek Sławek. Minę miał lekko zakłopotaną, ale dzielnie wytrzymywał zdziwione spojrzenie dziadka i oburzony wzrok babci.

 

- Ależ proszę państwa, nie chcę abyście z mojego powodu robili sobie kłopot. Zaraz wychodzę...

- Nie, nie... właściwie to my dzisiaj sporo kłopotu narobiliśmy. O, Marta i Milenka - dziadek wstał od stołu - pora się pożegnać. Chcemy prosić waszą mamę i was, abyście nas odwiedziły.

- Nie mam możliwości wybrać się w odwiedziny z córkami...

- W takim razie, jeśli nie będziesz miała nic przeciwko temu, za jakieś dwa, trzy tygodnie znów wpadniemy z wizytą...

- Nie wiem... - niepewnie odpowiedziała mama.

- Uprzedzimy cię - zapewnił pospiesznie dziadek - i uzgodnimy pasujący wam dzień.

- Dobrze.

Babcia również wstała i oboje skierowali się w stronę wyjścia.

- Do widzenia - wujaszek pierwszy wyciągnął dłoń w ich kierunku.

- Do widzenia - zawtórowała mama - Milena, Marta, odprowadźcie dziadków.

Dopiero, gdy stanęliśmy w drzwiach wejściowych dziadek przygarnął nas do siebie, przytulił i mocno uściskał. Babcia ucałowała każdą z nas w czoło.

- Wszystko naprawimy, obiecuję - rzekł bardzo poważnie dziadek.

- Dokończysz opowiadanie babciu? - zapytałam.

Skinęła przytakująco.

Zamykałam powoli drzwi wpatrując się w ich plecy, gdy się oddalali. Usłyszałam jeszcze, dochodzący z oddali konspiracyjny szept babci.

- Zauważyłeś Bronku, reakcję Mileny na prezent? Niepojęte, Barbie jej się nie spodobała...

Zamknęłam drzwi i odwróciłam się w stronę Marty.

Nie teraz, mówił jej wzrok, nie teraz - później będziemy martwić się, a teraz...

- Chodź, pobawimy się lalkami - powiedziałam.