__Pandor.ka__

 
Rejestracja: 2014-10-23
I kobieta, i kwiat mają dni swoje. Nie mają lat. /Jan Izydor Sztaudynger/
Punkty185więcej
Następny poziom: 
Ilość potrzebnych punktów: 15
Ostatnia gra

Pamięci mojej mamy...


A wydawało się, że będzie zawsze...

61066315.jpg

Trzeci krok: Blogowisko


blog_rl_4793822_7357465_tr_23cc.png

Trzeci krok: Blogowisko

      Chciała napisać coś optymistycznego i wesołego. Miała kilka pomysłów, lecz nie mogła się zdecydować - nie nowina. Weszła na portal gdzie czasem edytowała swoje pisanki. Pojawiły się wpisy innych blogerów i znów to samo - gremialne bezhołowie. Od pewnego czasu zastanawia się nad rolą adminów w netykiecie. Przecież chamstwo pozostaje chamstwem nawet zawinięte w woal górnolotnych słów i zwrotów. Przyglądała się pewnej grupie, która zaczęła ją atakować kiedy zdecydowała się pisać otwarte blogi. Być może zrozumieli, że są to przesłania do nich. Zazwyczaj pisała, nawiązując do ich ostatniej rozróby. Robili kocioł w komentarzach, a kiedy próbowała kulturalnie ich poskromić, wylewali na nią pomyje słów, których znaczenie kopiowali z Wikipedii. Była na ich celowniku. Ignorowała wpisy. Kiedy zaczęli u niej komentować użytkownicy, którzy nigdy nie wpisywali się na ich blogi - a były to miłe wpisy związane z tematem i atmosferą jej blogu - jeden z nich, z ambicjami osobnika alfa, zaatakował ją bezpośrednio nazywając m.in. głupią, ograniczoną i nieprzystosowaną społecznie. Odpowiedziała mu analizując jego wpis i wykazała dyplomatycznie, że jest zwykłym chamem, pieniaczem i uzurpatorem. Nie odpowiedział, oni (reszta grupy) też nabrali wody w usta, choć właściwszym byłoby określenie: schowali głowy w piasek. Czekała dwa tygodnie i podjęła decyzję - będzie pisała zamknięte blogi, nie da im kolejnych okazji, a sobie zaoszczędzi zdenerwowania.
      Zaczęła obserwować ich „występy” i robić portrety psychospołeczne. To co początkowo wydawało się nawet intrygujące i z lekka zagadkowe, po analizie faktów, okazało się przyziemne, pospolite i... autoterapeutyczne.
Pozwoliła sobie na jeszcze jeden, ostatni skok adrenaliny. Weszła w otwarty dialog ze „słodką trucizną”, jak nazwała na własny użytek jedną z tych osób. Stanęła w obronie Bogu ducha winnego blogera, którego dopadli wrzaskliwie i w poczuciu bezkarności i nietykalności, stadnie kąsając, czerpali satysfakcje z przeświadczenia o ponadprzeciętnych erudycji, elokwencji, kulturze i elitaryzmie. Na jej odpór, pojawili się inni spiesząc z pomocą „słodkiej”, ale po kilku ripostach, cichcem salwowali się rejteradą na z góry upatrzone pozycje.
Czy zwyciężyła?
Jeśli uświadomienie komuś, że nałożona maska, utkana z cnót wszelakich, nie jest nieprzenikliwa i widać przez nią prawdziwe oblicze, to tak.
Jeśli w dalszej konsekwencji, zaniechano praktykowanych działań, to tak.
Czy czuje satysfakcję z tego zwycięstwa?
Nie. Zdecydowanie nie. Nie zrobiła tego z potrzeby satysfakcji. Tym bardziej, że jarmarczna szermierka na zwiędłe pory (na taki styl odpowiadała wtedy, gdy nie było innej możliwości) napawała ją niesmakiem. Tylko dlatego to zrobiła, że ich ofiary poddawały się, pozwalały poniżać, nie podejmowały obrony czując się gorsze, a oni, karmiąc złudną strawą własne niedowartościowania, tryumfowali i poczynali sobie coraz śmielej i częściej. Prawdziwy erudyta nie wykorzystuje posiadanej wiedzy do publicznego uzmysławiania innym, że takiej nie mają, tylko się nią dzieli z wrażliwością.
Przecież nikt z jako taką moralnością, nie będzie czerpał satysfakcji z „pokonania” kogoś poranionego i tym samym słabszego... Dlatego ona jej nie miała i nie ma.
      Dziś, po wielu tygodniach od tamtych zdarzeń, obserwując kontrolnie klimaty blogowiska, widzi same nokauty. Oni nokautowali i ona też znokautowała.
Poczyniła też inne obserwacje, ale o tym kiedyś...
Gdzieśtam, 13 stycznia 2016 roku.

.



Drugi krok: Bonia

blog_rl_4793822_7357465_tr_23cc.png

Drugi krok: Bonia

    Bonia była urokliwym dziecięciem. Nie będzie raczej przesadą określenie ulubienica rodziny. Najstarsi z rodu wspominają, iż od zawsze była wrażliwa na muzykę. Bywało, że zajęta zabawkami, sprawiała wrażenie niesłyszącej sączącej się z radia muzyki. Nic bardziej błędnego! Po dwukrotnym wysłuchaniu - w trakcie zabawy - nowej piosenki, potrafiła zapamiętać melodię i przynajmniej jedną zwrotkę z refrenem. Nie trzeba jej było wielokrotnie zachęcać do zaprezentowania repertuaru w trakcie spotkań rodzinnych. Robiła to chętnie, czerpiąc wyraźną satysfakcję z aplauzu i pochwał. Talent odziedziczyła po mamie. Mimo, że tato, człowiek ze specyficznym poczuciem humoru, zawsze próbował podkreślać swój udział w dziedziczeniu tej cechy, nigdy nie doczekał się potwierdzenia. Jego wokalne umiejętności, które przy takich okazjach chętnie prezentował, radowały wszystkich i gremialnie były oceniane wysoko za donośny głos i znajomość tekstu, bo melodia zawsze była ta sama - dopatrywano się podobieństwa do "Roty". Za to, bezsprzecznie, Bonia odziedziczyła po nim poczucie humoru. Ale to zupełnie inna bajka.
    Z czasem, mała gwiazdeczka, poczuła potrzebę przynajmniej dorównania mamie. Piękny, naturalny, ciepły i nośny mezzosopran mamy zawsze wyróżniał się barwą w grupie śpiewających. Nawet w kościele wypełnionym śpiewającymi wiernymi był słyszalny, a po mszach, w obecności Boni, to mama odbierała słowa uznania. Próbowała ze wszystkich sił śpiewać na równi z mamą, ale jej dziecięcy głosik był niesłyszalny. Miała wtedy około 4 lat. Zapewne chciała być też zauważona w społeczności parafialnej i chwalona jak mama. A może bardziej? Skoro nie słychać jej w tłumie, to musi znaleźć sposób, żeby pochwalić się swoim niewątpliwym talentem i być docenioną także tutaj. Uknuła w małej główce chytry plan.
    W najbliższą niedzielę, kiedy zadzwoniły dzwonki przed przeistoczeniem, a wierni po wypowiedzeniu znanych jej lecz niezrozumiałych słów (msza była odprawiana po łacinie) zaczęli w ciszy klękać, wyszła na środek kościoła. Nie wzbudziło to podejrzeń rodziców, bo zwyczajem małych dzieci, często wędrowała po kościele. Kiedy ksiądz zaczął podnosić ręce do góry i rozległ się drugi raz dźwięk dzwonków, to był dla niej sygnał, że teraz jest jej czas. Wzięła oddech i w ciszy panującej w świątyni rozległ się dobrze słyszalny przez każdego śpiew:
    Walentyna, Walentyna
    To pierwsza w świecie podniebna miss.
    Jej imieniem więc się zaczyna
    Najnowszy "Walentyna Twist"  
    - Dlaczego nie ma braw? - zastanawiała się ciągnięta przez tatę za rękę do ławki w której siedziała z rumieńcem wstydu na twarzy mama. - Tato wszystko popsuł i nie zdążyłam się ukłonić.
    Nie przekonało jej tłumaczenie, że w kościele nie śpiewa się takich piosenek. Miała plan i musiała go zrealizować - taka konsekwencja pozostała jej na zawsze. W następną niedzielę, rodzice byli czujniejsi. To trochę komplikowało sprawę, ale dla chcącego nic trudnego - Bonia wykazała się kreatywnością. Kiedy zbliżał się ten moment, siedząca do tej pory grzecznie w ławce między tatą i mamą, ogłosiła wychodząc:
    - Nic nie widzę.
    Klękający ojciec, w ostatniej chwili złapał ją za rękę i zatrzymał przy ławce. Klęknęła z miną niewiniątka, uwolniła dłoń i pobożnie złożyła ręce tak jak uczyli rodzice. Mały aniołeczek znał rodzicieli, odwrócił główkę w oczekiwaniu na pochwałę, a kiedy ją dostał skinięciem głowy, która następnie pokornie się pochyliła równo z drugim dzwonkiem, ruszył biegiem w stronę prezbiterium. Jak najszybciej i najdalej. Jakież było wielkie zdziwienie tatusia, kiedy od ołtarza usłyszał "Walę twist"...
Tym razem tłumaczenie było podparte efektem manualnym. Była też trzecia próba, po której sam ksiądz ją docenił. Zawarli umowę. Zbliżało się Boże Narodzenie i ksiądz obiecał, że zorganizuje konkurs kolęd, ona nawet dostanie mikrofon pod warunkiem, że nie będzie śpiewać Wali w kościele. Oboje dotrzymali warunków umowy. W niedzielny wieczór, ze srebrną gwiazdką nad czołem, Bonia została postawiona na ławce przed mikrofonem. To było to! Wszyscy na nią patrzyli, słuchali i były brawa, a później nagroda.
    Po latach, kiedy przypomniano jej tę historię, zaczęła się zastanawiać czy to nie była zapowiedź tego co miało się zdarzyć dwadzieścia lat później i trwać ćwierć wieku - nie została księdzem, ani zakonnicą...


- *** -

blog_rl_4793822_7357465_tr_23cc.png

***


    Od pewnego czasu, czuła nieodpartą potrzebę napisania czegoś. Czego? Stawiając to pytanie, znajdowała różne odpowiedzi. Tak różne tematycznie i skontrastowane względem siebie, że nie potrafiła się zdecydować na żaden wątek. Robione w myślach konspekty, rwały się nagle jak pajęcza nić. Nie potrafiła zamknąć w całość żadnego pomysłu. To drażniło ją i zniechęcało.
    - Co się dzieje? - stawiane wielokrotnie pytanie pozostawało bez odpowiedzi.
    - Muszę znaleźć sposób, żeby znów zacząć pisać. To niemożliwe, że już nie potrafię - przekonywała samą siebie.
    Przelewanie myśli na papier było radosnym wyzwaniem, które sprawiało jej od zawsze wielką przyjemność. Najpierw były listy do znajomych. Dzieliła się w nich swoimi przeżyciami i przemyśleniami. Lekkość wypowiedzi i indywidualny styl, komunikatywność, płynność narracji, elementy humorystyczne, radość i wielobarwne postrzeganie rzeczywistości, spotykały się z wyrazami uznania i zachętami do pisania dla większego kręgu odbiorców. Pochwały sprawiały jej przyjemność i były siłą insprującą do kontynuacji - pozostała przy listach, bo nie miała dość odwagi na lansowanie samej siebie.
    Na ostatnim roku studiów otrzymała propozycję pracy w prestiżowej firmie - przyjęła ją. To był początek szalonego życia na walizkach, doskonalenia warsztatu, poznawania nowych ludzi, środowisk, kultur. Pociągi, autokary, samoloty... Pracę magisterską pisała w międzyczasie i przygotowywała się do zakończenia studiów. Na pisanie listów pozostawało niewiele czasu. Komputer zajął miejsce pióra, którym pisała od zawsze i które motywowało ją do konstruowania poprawnych zdań i zwartych myśli. Kiedy zaproponowano jej pracę dydaktyczną, podjęła i to wyzwanie. Wyjazdy często kolidowały z zajęciami, ale nie stanowiło to większego problemu. Może dlatego, że na jej zajęciach zawsze był komplet, słuchacze nie szukali "kuszetek" na sali i zawsze dawali się sprowokować do dyskusji. Czuła się jak ryba w wodzie. Motywowało ją to do poszerzania własnych horyzontów.
    Któregoś dnia zadzwonił telefon:
    - Cześć - odezwał się w słuchawce radosny głos znajomej - pracuję teraz w wydawnictwie i mamy pomysł na projekt, w którym będzie twoja dziedzina. Od razu pomyślałam o tobie i nie wyobrażam sobie, że odmówisz.
    - Jak to ja? Ja nigdy czegoś takiego nie robiłam. Nie wiem czy potrafię. A jeśli wam zawalę projekt? - oponowała, nie wierząc w to co słyszy.
    - Nie kokietuj, wystarczy, że będziesz sobą, taką jak na wykładach.
    - Zaraz, momencik. O ile pamiętam, nigdy cię nie widziałam na swoich zajęciach. I kto tu kokietuje?
    - Nie udawaj, że nie wiesz. Podsłuchiwaliśmy cię za drzwiami i byłaś w czołówce naszego rankingu. A teraz bierz się do pisania. Naczelny za trzy dni chce próbkę twojego stylu. Później dostaniesz konkretne wytyczne.
    Nie udawała. Nie wiedziała nic o żadnym rankingu i całej reszcie. To było miłe, ale teraz musi podjąć decyzję. Nie czuła się na siłach, nie dowierzała, że zostanie zaakceptowana. Może lepiej czmychnąć od razu? Z drugiej strony, jak echo, pobrzmiewało powiedzenie z jej rodzinnego domu: dopóki nie sprawdzisz, że czegoś nie umiesz, nie będziesz wiedziała, że to potrafisz - korzystaj z okazji, drugiej możesz nie dostać.
Skorzystała. Teksty, które pisała, krążyły po redakcji. Korektorzy odsyłali jej pliki z niewielkimi poprawkami. Nie ufała im. Posyłała do "tytularnych" znajomych z prośbą o ostrą ocenę i korektę bez żadnej taryfy ulgowej - zaczęli jej przysyłać swoje prace z podobnymi prośbami. Zdarzało się, że pracowała jednocześnie nad trzema publikacjami. Później pojawiły się indeksacje, korekty, składy... Była szybka i dokładna. Autorskie wydania zajmowały coraz więcej miejsca na półce. Targi książki z jej obecnością w trakcie promocji, miłe słowa od czytelników, poznawanie uznanych postaci pisarskich i rozmowy jak w rodzinie. A teraz co? Przecież wie, że ma to w sobie, nikt jej tego nie ukradł. Ma świadomość przyczyny, która spowodowała obecny stan, ale to nie poprawia jej kondycji. Pisać o podróżach, miejscach i wydarzeniach, które zapisywała w pamięci? Nie. To powinno nieść radość - nie znajdzie takiej w sobie.
O kilku ostatnich latach, z tymi wszystkimi osobami, których zawiść doprowadziła do obecnego stanu? Bez sensu. Każde wiadomości bez złej wiadomości to nie wiadomości. Ludzie mają dość złych newsów i otaczającej rzeczywistości, która się do nich upodabnia.
No tak. Znowu sobie pomogła, zataczając okrąg wróciła do punktu wyjścia. Kruca bomba! Czy już nigdy nie ruszy do przodu?
Do przodu... "Na­wet naj­dal­szą podróż zaczy­na się od pier­wsze­go kroku." Gautama Budda miał rację. Pierwszy krok....
    Zrobiła herbatę w ulubionym kubku i otworzyła edytor tekstu. Biel strony irytowała ją. Jaki tytuł? Znów to samo... Postawiła trzy gwiazdki w nagłówku tytułu. Strona nie była już nieskazitelnie biała. Pierwszy krok... teraz go zrobię. Zaczęła pisać:
Od pewnego czasu, czuła nieodpartą potrzebę napisania czegoś...