Już
przeszło 2000 lat temu Epikur twierdził, że śmierci bać się nie należy,
bo przecież póki jesteśmy, śmierci nie ma, a gdy ona przychodzi, nie ma
już nas. Dla hinduisty śmierć to nie koniec, a tylko jeden z punktów
jego niekończącej się wędrówki – samsary. Chrześcijanin pocieszy się, że
śmierć nie tylko nie jest końcem, ale w zasadzie jest dopiero
początkiem pozbawionego trosk ziemskiej egzystencji życia wiecznego. Ilu
filozofów, ile religii, tyle sposobów na oswojenie śmierci. I za dużo
ich, i za mało jednocześnie.
Ludzie umierają codziennie, a od
czasu wynalezienia telewizji umierają wręcz hurtowo, bezwstydnie, na
naszych oczach. Umierają dzielni żołnierze, umierają anonimowi biedacy,
umierają gwiazdy, zarówno te lokalne, jak i światowej sławy, umierają
znani poeci, umierają ciapowaci prezydenci, umierają okrutni dyktatorzy,
umierają małe dzieci. Wszyscy zdają się powtarzać średniowieczne: memento mori, a my jednym ruchem kciuka zmieniamy kanał i zapominamy.
Śmierć
obca spowszechniała, zdewaluowała się do informacji wklejonej na
Facebooku, do opisu w komunikatorze, do jednego z wielu tematów rozmów
zaraz obok pogody. Śmierć już od dawna nie przeraża (chyba już nawet
horrory tego nie potrafią) i nie zmusza do refleksji. Potem
niezapowiedziana przychodzi do nas, a my, samotni pod zimnym światłem
gwiazd, zaczynamy sobie z tej samotności zdawać sprawę, z tej naszej
bezsilności, małości, z naszej nędzy, z bezsensowności...
Miłość i
śmierć często szły ze sobą w parze. Miesiąc temu w naszym wyborze
poezji dominowała miłość, zatem marcowy wybór oddajemy w ofierze
śmierci. Na początek dwa piękne wiersze jednych z moich ulubionych
poetów: Bolesława Leśmiana i Jana Kochanowskiego. Może ci, którzy w
trudnych chwilach nie znajdą ukojenia w religii czy filozofii, znajdą je
właśnie w poezji.
Witold Wieszczek